Strony

niedziela, 29 października 2017

O WYMAGAJĄCYCH DZIECIACH I RODZICIELSKICH ROZTERKACH



Ten post powstawał wiele dni. Długo myślałam jak opisać to, co aktualnie dzieje się w moim życiu. Jak to ugryźć żeby oddać sedno sprawy. Żeby nie było nazbyt rozpaczliwie i płaczliwie, bo to wbrew pozorom tego, co przeczytacie jest to opowieść o szczęśliwej matce. O matce, która kocha swoje dzieci i macierzyństwo, ale miała wielkie szczęście i trafiły jej się bardzo wymagające dzieci. Takie hajnidy tylko niepłaczące jakoś za wiele, choć był czas, że Zojka bombardowała nas swoimi atakami histerii niczym bomba Hiroszimę, wypalając nas równie mocno. To opowieść o życiu i o matce, która w całym tym tragizmie  zapomniała, że poza tym, ze jest matką jest też kobieta. O matce, która zapomniała, że aby dbać o innych powinna zadbać o siebie, bo nikt za nią tego nie zrobi. O matce, która nie pamięta jak to jest cokolwiek zrobić normalnie. O matce, która od 4 miesięcy jest zamknięta w domu, bo ma takie dziecko, ze boi się sama z domu z nim  wyjść. O matce, która ma głowę ciężką od wyrzutów sumienia. O matce nieidealnej. Matce wkurzonej i krzyczącej. Matce Polce wykończonej. Będzie o rodzicielstwie gorzkim, o rodzicielstwie trudnym, wymagającym, wyczerpującym, trochę rozczarowanym.

A było to tak…

Na świecie pojawiła się ona – Zoja. Drugorodna. Wielka radość, eksplozja miłości i hormonów. Pełnia szczęścia. Poród tak cudowny, że po dwóch godzinach po byłam w stanie iść biegać po Warszawie i krzyczeć z radości, że w końcu ją mam – moją wyczekaną drugą córkę. Trzy cudowne doby w szpitalu, gdzie byłyśmy tylko we dwie zapatrzone w siebie. Ona swymi granatowymi pięknymi, mądrymi oczętami, ja tymi lekko mokrymi od tęsknoty za Lilką. Ona – dziecko idealne. Spokojne, wtulone we mnie, spokojnie oddychające. Ja – wciąż zestresowana czekająca na wybuch płaczu i awanturę. Miałam w głowie wspomnienia sprzed 3,5 roku, kiedy na świecie pojawiła się Lila i cały szpital przez dwie doby o tym wiedział. Bałam się iść do toalety, bo ona ciągle była niespokojna. Zojka wręcz przeciwnie – spała spokojnie, dawała się nawet odłożyć do „mydelniczki”, a ja w tym czasie szłam do toalety. Nawet trochę się w tym szpitalu nudziłam, bo ona tak sobie spokojnie spała obok mnie. Udało nam się bez większych problemów wrócić z Warszawy do Giżycka. Moje piersi miały ochotę eksplodować, bo to był nawał 3 doby, a ona spokojnie sobie drzemała w foteliku. Teraz wiem, że to był spokój przed burzą. Ona zbierała siły żeby mnie znokautować w pierwszej rundzie.

Kiedy kilka miesięcy wcześniej ktoś pytał mnie na kiedy mam termin, a ja mówiłam, że końcówka czerwca od wszystkich słyszałam to samo. Że lato to cudowny czas na rodzenie. Z takim maluchem to najlepiej latem Że ubierać nie trzeba. Wstajesz z kanapy, wkładasz dziecko do wózka i idziesz. Że będziemy sobie radośnie dreptać na plaże, albo wyjeżdżać za miasto. Będą pikniki, wycieczki, długie spacery. Że wieczorami Zojka będzie sobie kimać w wózku, a my będziemy korzystać z lata. Że w ogóle wszystko będzie cudnie, bo lato, bo ciepło, bo plaża, bo czerwiec. I tyle razy to usłyszałam, że stało się to oczywistą oczywistością. Pewniakiem. No przecież nie może być inaczej. Przecież ona nie będzie potrzebowała nic poza maminą piersią, zmienieniem pieluchy, spaniem i spokojnym czuwaniem. A to przecież może robić gdziekolwiek.

Może i lato jest cudownym czasem na rodzenie, ale dla mnie i mojej rodziny to nie był dobry czas. To były trzy miesiące horroru, który tak naprawdę wciąż trwa. Z lata miałam tyle, że wiedziała, że ono sobie jest i widziałam je głównie przez okno. Cieszyłam się kiedy padało, bo nie musiałam myśleć o wyjściu z domu, o tym co tracę, co Lilka traci, o tym, ze kolejny dzień będziemy siedzieć w domu. Po prostu nie miałam wyrzutów sumienia, że Lila nie może korzystać z tego beztroskiego czasu latania na boso, w stroju, że nie korzysta z wakacji. Dlaczego? Bo moje dziecko po cudownych dniach w szpitalu, kiedy to jadła – spała – robiła kupkę nagle postanowiło, że stanie się High Need Baby takim na maksa. Takim mocniej, więcej, bardziej. Postanowiła, że wyciśnie mnie jak cytrynę i pożre na śniadanie. Żeby było jeszcze bardziej tragicznie to natura zaopatrzyła mnie w mega laktacje. A połączenie HNB i hiperlaktacji to mieszanka wybuchowa. Moje piersi zalewały Zojke mlekiem. Zresztą dalej to robią. Wypływ był tak silny i tak duży ilościowo, że nie dawała sobie rady ciągle się krztusząc, a momenty, kiedy zbliżało się kolejne karmienie wprowadzały mnie w stres.  Bałam się tych mometów i tego, co tym razem się wydarzy. Nie było szans na normalne, spokojne karmienie. Pamiętam sytuację kiedy miała ok. 2 tygodni. Poszliśmy z moimi rodzicami i Lilką na spacer. Zoja spała sobie w wózku. Nagle się obudziła. Dałam jej chwile na zalogowanie się do rzeczywistości no  i przystawiam ją do piersi, a tam strumienie mleka. Hurtowe ilości wypływające z siłą wodospadu Niagara. Wprowadziło to Zojke w taką wściekłość i histerie, że nie mogłam jej uspokoić. Był początek lipca. Pełna plażą ludzi, którzy nagle wszyscy zamarli i patrzyli na mnie. A ja nie wiedziałam co robić. Nic nie działało. Im dłużej próbowałam tym ona bardziej płakała, a ludzie z coraz większą ciekawością i pożałowaniem na mnie patrzyli. W końcu zostawiłam wózek i Lilke z dziadkami i z rozwścieczoną niczym byk Zoją poszłam do domu. W końcu przysnęła chyba ze zmęczenia. Takich publicznych sytuacji mogłabym wyciągnąć kilkanaście. Po którejś akcji poddałam się i po prostu przestałam wychodzić. Hiperlaktacja zamknęła mnie w domu. Stała się moją codziennością i udręką. Moją przeciwniczką, z którą codziennie podejmuję walkę. A wydawało się to takie proste. Karmie piersią znaczy, że jestem nieograniczona. A jednak ten cud natury w cudowny sposób zmienił całą moją rzeczywistość.  Zgodnie ze znaczeniem swojego imienia Zojka pokazała mi, co to jest prawdziwe życie. Nagle splot wielu zdarzeń sprawił, że moje cudownie spokojne dziecko stało się niespokojne przez jakieś 18h na dobie. Niespokojne do tego stopnia, że tak straszliwie płakała, że w 2 tygodniu życia w sobotę o godz. 22 pojechaliśmy do lekarza czy z nią aby na pewno jest wszystko w porządku. To był czas koszmarnych nocy i setek zrobionych przysiadów i podskoków na piłce rehabilitacyjnej.

I tak zaczęło się moje nowe, inne życie, którego sednem stało się noszenie. Najpierw była to pozycja przerzucony dzieć przez ramie. Potem brzuch do brzucha. Teraz kiedy jej mały móżdżek zajarzył, ze poza mama jest też coś więcej ulubiona pozycja to plecami do mnie. I tak noszę po kilka godzin dziennie – codziennie. Noszę w domu, noszę na dworze, w sklepie, Kościele, w odwiedzinach. Noszę kiedy robie herbatę i kiedy smażę naleśniki. Nosze kiedy sikam, kiedy bawię się z Lilką i kiedy mogłabym leżeć na kanapie. Wydawało mi się, że Lilka pod tym względem była wyjątkowo wymagająca, ale młodsza siostra ją przebiła. Zdarzyło się, że nosiłam ją przez cały dzień. Dosłownie przez calusieńki dzień! Dla jasności sytuacji: noszę na rękach, bo Zojka postanowiła, że nie polubi się z chustą.

Dziś już jest trochę lepiej. Po kuracji szałwią moje piersi trochę się uspokoiły i zdarza nam się spokojnie zjeść, chociaż wciąż raczej produkuję mleko w ilościach dla dwojga albo nawet trojga. Wciąż nie wychodzę z domu, a jeśli już to z Zojką na rękach. Inne opcje nie wchodzą w grę. Karmienie wciąż powoduje, że mój żołądek zaciska się ze strachu, choć na szczęście Zojak już się nie krztusi. Ale poza rozdmuchaną laktacją mamy większy problem. Sen. A właściwie jego brak. Zojka spać nie umie, a jak śpi to krótko. Jako typowy hajnid często się wybudza. Jak pomyślę, że ona na początku potrafiła przespać kilka godzin w nocy to wydaje mi się to jakimś żartem. Teraz budzi ją nawet szum moich opadających na poduszkę włosów. Nie przepraszam! Ją budzi pojawiająca się w mojej głowie myśl, że chciałabym już się położyć, bo przecież nastało już jutro. Do tego wielokrotnie w nocy budzi się żeby sprawdzić czy mama aby na pewno wciąż jest obok. Co gorsze, po takiej okrutnej nocy Zojka jako typowy HNB nie akceptuje leżenia samotnie, czasem nawet nie akceptuje leżenia z wymyślającą cyrkowe akrobacje mamą. Hajnidowa Zoja akceptuje tylko ręce mamy. Ręce mamy leczą każdą rozpacz, żal, frustracje i nude. Jako typowy hajnidowiec nienawidzi stagnacji. Ciągle musi być w ruchu, bujana, kołysana, podskakująca. Na rękach trzeba się z nią ciągle przemieszczać. Śpiącą nie da rady za żadne skarby świata odłożyć do łóżka, wózka czy czegokolwiek. Najchętniej spałaby z piersią w buzi albo u mamusi na rękach, ale nie tam, że mama położy ją sobie na klacie i usiądzie na kanapie książkę poczytać i będzie dzidzie przytulać. O nie, nie, nie. Mamcia musi krążyć po mieszkaniu niczym zwiadowca. Tańczyć, kołysać się. Ma być ruch. Chociaż i bycie na rękach nie jest gwarancją spokojnego snu. Spacer w wózku? Zapomnij! Podróż w foteliku? No way! Największy dramat życia. Afera na całe Giżycko. Chcesz mnie wkurzyć? Powiedz mi, że Twoje dziecko po włożeniu do fotelika zasypia.

Fakt jest taki, że cały mój dzień polega na noszeniu Zojki na rękach i leczeniu jej rozterek, złego humoru i niewyspania.  W ciągu dnia mam 30 min spokoju, bo po porannej pobudce Zojka ma taki czas spokojnego czuwania i dobrego humoru. Potem zaczyna sie hardcore. Codziennie ten sam schemat: zmęczona Zojka zaczyna marudzić, więc ja ją hop do cyca, ale coś jej nie pasuje, za mocno leci, za słabo, za dużo, za mało. Próbuje zasnąć, ale się nie udaje. Czasem zaśnie na 15 minut, ale ewidentnie jest jej to za mało więc próbuję do cyca, ale nie chce, więc próbuje bujaniem nie wychodzi. Cała opisana sytuacja dzieje się na rękach. I tak zaczyna sie mój maraton noszenia i jej fatalnego humoru. Od ok godz. 10 wszystko jest do dupy. Zojka nie chce leżeć i sie ze mną bawić. Biorę ją na ręce i nosze. Po godzinie czasem dwóch jak szybko czas zleci próbuje ja choć na chwilę położyć żeby wróciło mi krążenie i czucie w rękach. Ale Ona jak tylko dotknie ziemi od razu robi sie niesamowicie zmęczona, zamyka oczy i piszczy. Więc biorę do cyca żeby uspokoić – nie pomaga. Biorę na ręce – cudowne rozbudzenie, ciekawość w oczach, dziecko spać już nie chce. I tak w kółko. Zmęczy się – próbujemy się położyć, często nie udaje się. Zdarza się, że przez cały dzień nie śpi. A wieczorne usypianie zazwyczaj trwa od 19 do 24. Jest coś, co nie pozwala jej spokojnie zasnąć. Wydaje się, że już będzie spać i nagle zaczyna machać rękami w górę i w dół, a oczy zamknięte. Albo odrywa się nagle i zaczyna płakać. I nic nie mogę zrobić, więc znów noszę, ale Ona ciągle jest niespokojna. Więc pierś. Udaje się. Jesteśmy w łóżku. Czekam magiczną minutę. I znów to samo. Machanie rękami, niepokój. Więc znów na ręce, znów płacz, znów pierś, znów ręce. I nagle okazuje się, że jest jutro.

Historia z ostatniego piątku.

Mieliśmy stawić się na kontrole bioderek na 11:45. O 10:30 Zojka zasypia – jedyna możliwość żeby zamotać ją w chustę. Wyciągam. Motam. Zojka o dziwo dalej śpi. Idziemy. Dochodzę do szpitala zaczyna się przebudzać. Ok. Jest 11:30 może nikogo nie będzie wejdziemy wcześniej. Wyplątuje ssaka z chusty zaczyna się jęczenie. Wychodzi pielęgniarka z pokoju.

Ona: a Pani co tu robi?

Ja: na badanie przyszłam.

Ona: Ale my dziś nie robimy usg. Dziś lekarza nie ma.

Ja: ale ja mam dziś wizytę. Pani myśli, że mi łatwo było to dziecko tu przyprowadzić?!?

Ona: pokaże Pani książeczkę. Może coś Pani pomyliła. (zerka w zapis w książeczce) No rzeczywiście. Na 20. Anka coś Ty tu Pani wpisała?!?

Okazuje się, że Szanowna Pani zamiast 23 wpisała 20 i wizytę mamy w poniedziałek, a nie w piątek. Więc zbieram siebie i dziecię. No i to jest początek horroru. Zojka jak zwykle niedospana, nie chce się przystawić do cyca. O chuście nie mam mowy. Biorę na ręce i wracam do domu. A ta marudzi. Więc znów próba cyca. Nic z tego. No to idziemy dalej. A ta coraz bardziej marudzi. Żadna pozycja jej nie pasuje. Już jest wściekła. Doszłam do domu, a ta w ryk i nic nie pomaga. Ani noszenie,ani kołysanie, ani cycek na stojąco, leżąco. No nic! I płacz. Chociaż właściwie nie. To nie był płacz. To był już ryk. Przysypiała na 5 minut i znów coś jej nie pasowało i znów ryk. I tak przez 3 godziny. Nic nie mogłam zrobić. Jedyne co to trzymać na rękach i być blisko i nie zwariować.

To jest cholernie trudne, chyba najtrudniejsze w macierzyństwie. Momenty, kiedy nie możesz własnemu dziecku pomóc. Kiedy nie można zrobić nic, albo wszystkie metody i sposoby zawodzą. Priorytetem w moim życiu jest szczęście moich dzieci. Mam świadomość, że w stosunku do Lilki wiele zawaliłam i zachwiałam jej szczęściem. Że zbyt często słyszy ode mnie: zaraz, zaczekaj, później, nie rób… Zojka do szczęścia potrzebuje mamy, ciepłej piersi, przytulenia i bliskości. To trudne, gdy codziennie trzeba wybierać, które szczęście zaspokoić. To trudny wybór niosący za sobą wiele konsekwencji. Zawsze jest ktoś pokrzywdzony, zawsze są wyrzuty sumienia i myśl czy, aby na pewno jestem dobrą matką. Czy na pewno wystarczająco zaspokajam potrzeby Lilianki. Przecież tu nie chodzi tylko o to żeby zrobić jej śniadanie, obiad i kolacje. Ją też trzeba przytulić, wycałować, wymiętosić. Staram się każdą wolną chwilę jej poświęcić. Widzę jak ona bardzo potrzebuje uwagi. Potrzebuje żeby ktoś pobawił się z nią tym ukochanym Lego Friends, odegrał z nią jakąś scenkę, którą ona od początku do końca wymyśli. Widzę jak swoim zachowaniem próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jak mówi do mnie: „Mamo, a zaniesiesz mnie do łóżka jak małą dzidzie?”. Z jednej strony widzę, że Lila czuje się porzucona, zaniedbana, ale z drugiej strony widać w niej wielka miłość do siostry. Ta miłość jest silniejsza. Lilka bardzo wiele rozumie. Jakiś czas temu kładąc ją spać mówię do niej: Przepraszam Cię Lilianko. Ona: Mamo, alw za co? Ja: No, że nie mogę Ci poświęcić tyle czasu jak wcześniej. Ona: Oj mamo, nie przepraszaj mnie. Ja to rozumiem. Zoja jest mała. Miałam łzy w oczach. Ona się nie złości. Czeka. Często kiedy ja już się wkurzam, bo Zojka nie daje odetchnąć Lilka mnie uspokaja, sprowadza na ziemie. Mówi: „Mamo ona (Zoja) jest mała. Ona jeszcze nie umie spać”. Czasem mam wrażenie, że Lilka ma w sobie więcej mądrości ode mnie, choć tak naprawdę mogłaby wziąć poduszkę i ciemną nocą udusić tą swoją siostrę.  





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz