Co ja sobie wyobrażałam wpadając na pomysł
i wykrzykując do mojego męża: Kochanie!! Pojedźmy na wakacje? Co ja w ogóle
miałam na myśli?!? Wakacje to odpoczynek, co nie? Wakacje to luz. Wakacje to
spokój i takie totalne slow. Naprawdę tak myślałam?!? Jakbym nie znała swojej
rodziny! Jakie slow? Jaki spokój? Jaki luz i odpoczynek?!? Spokojne wakacje? Z
moimi dwiema księżniczkami?!? Przecież to encyklopedyczny przykład oksymoronu.
Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że ogień jest zimny, albo woda sucha. Że ja
w to uwierzyłam!? Ba! Ja to zaplanowałam, co do godziny łącznie z miejscami w
którymi będziemy i tym co i kiedy będziemy jeść. Tylko, że miałam jakieś
zaćmienie, mleko mózg mi zalało i zapomniałam, że drugorodna nienawidzi jeździć
samochodem. Ją fotelik dosłownie w pupcie parzy. Pierworodna jęczy już na
pierwszym skrzyżowaniu. Ja chyba na słowo wakacje, myśląc w końcu 24h razem
miałam zakąś pomroczność. Czy mi się wydawało, że moje dzieci włożone do
fotelików zamiast zacząć krzyczeć, popatrzą sobie przez okno i w pierwszej wsi
za Giżyckiem zasną? Że obudzą się gdzieś raz, nakarmimy się i dalej pojedziemy
i obudzą się w Warszawie?!? A Właśnie, bo ja tego nie napisałam. Nam (mi) się
uroiło, że my sobie pojedziemy trochę do Warszawy, a potem zahaczając okolice
Płocka dolecimy do Gdańska i Sopotu? A potem do Pucka i, że uda nam się wrócić
320 km bez awantury. A co gorsze w tej całej historii Ojciec Księżniczek pomysł
podłapał i powiedział: ok. Jedziemy.
Także rodzinka L pojechała na szalone
wakacje. Ja w Miłkach, w których w mojej wyobraźni Zojka już śpi w
rzeczywistości jestem tak zestresowana, że w Orzyszu jestem już tak wściekła,
że zastanawiam się czy nie zawrócić wycieczki do Giżycka i machnąć ręką na te
całe wakacje. Podróżowanie z dwójką dzieci z awersją do jeżdżenia samochodem
jest jak wyprawa na Mount Everest. Chociaż wyprawa w góry przy dobrym planie i
treningu może okazać się dużo przyjemniejsza i o zgrozo! łatwiejsza. Bo z
dwiema samochodofobiczkami naprawdę lekko nie jest. Lilce nawet jak jedziemy 5
minut jest za gorąco, za zimno, za wolno, nudno, boli ją brzuch, parzą ją
stopy, a pasy chcą ją udusić. Tak, tak! Jej to wszystko się dzieje w ciągu 5
minut. A Zojka… to jest w ogóle inna historia.
No, ale pojechaliśmy. Była Warszawa,
Płock, Gdańsk i w końcu wylądowaliśmy w Sopocie. Był sobie piątek. Piąty dzień
naszej wycieczki. Ja ledwo żyłam. Właściwie powiedziałabym, że wegetowałam. A
dziewczyny z dnia na dzień jakby rosły w siłę. Poziom histerii i mamozy Zojki
połączonej z „ja chce”, oraz „tego Ci nie dam” plus „Ona mi to zepsuła” oraz
„zmęczona jestem weź mnie na ręce” Liliany sięgał zenitu. Bo jak tu się
relaksować, jak Zoja wstała o 7:30, w dzień wyrwała 20 minut drzemki i po 6h
walki z sobą, snem, nami i jakąś niewidzialną siłą w końcu zasypiała... co
powodowało przesunięcie wieczornego pójścia spać z 21:30 na 23. Rujnując moje
plany wieczorów we dwoje. Ja tam padałam na twarz zaraz po tym jak wyciągałam z
jej krwiopijczego zasysu pierś. Co mi z tych wakacji jak każdy posiłek jedliśmy
na raty, nigdy wspólnie, bo ciągle ktoś musiał maszerować z Zojką, która
akurat
na wakacjach nie była zainteresowana jedzeniem, a wspólne posiłki to ona
ogólnie ma w głębokim poważaniu. Jak tu odpoczywać jak poza awersją do fotelika
w parze idzie wózkofobia? Na szczęście moja zmęczona torba mogła sobie
spokojnie zwiedzać Warszawę i Sopot z pozycji siedzącej. Jak odetchnąć jak moje
dziecko musi mnie ciągle dotykać, jak nie jedno to drugie. Co mi z tych wakacji
jak nawet kawy spokojnie wypić nie można, poleżeć nie można, w toalecie
samotnym być nie można, spacerować spokojnie nie można... i jeszcze się za tą
niemoc płaci. A no to mi z tych wakacji, że mimo wszystko złe i trudne warto
było. Chociażby po to żeby zobaczyć jak Lilcia szaleje w Teatrze Niewielkim w
Warszawie. Jak wchodzi w świat spektaklu, jak się tym fascynuje. Lubię oglądać
ten jej piękny szeroki uśmiech, widzieć tą nieskazitelną, dziecięcą radochę na
jej twarzy. Lubię jak mój zwierz muzealny ciągnie nas w kolejne miejsca.
Tym samym odwiedziliśmy Muzeum Neonów. Gdyby nie Lilka, w ogóle byśmy tam nie
weszli. A ona z zachwytem wszystko pochłania, pyta, dopytuje, chce wszystko wiedzieć. Lubię kiedy specjalnie dla niej jedziemy przez pół miasta na wegańskie
lody, a do tego może spróbować nowego smaku. (Lubię też kiedy zostawia
pół porcji, bo mówi, że jest za słodkieJ) Lubię kiedy jedziemy przez pół Warszawy po wege
burgery i frytki z Okienka zabieramy je potem do hotelu i razem grzeszymy.
W ogóle wakacje alergika są super. W każdej knajpie gotują specjalnie dla
niej, zmieniają receptury, kombinują, szefowie wynurzają się z kuchnia znad
garów żeby dogadać szczegóły dań dla Lilki. No w ogóle jak Królowa Angielska.
Full Wypas. Cały czas mamy duży problem z alergią na białko mleka krowiego,
jajka, ryby, drób. Do tego odkryłam, że masakruje ją gryka. Dlatego kocham
wegańskie knajpy. Tam na 100% nic nigdy nie miało kontaktu ani z mlekiem ani z
jajkiem, ani z rybą, kurczakiem, indykiem. Ostatni czas był dobry w chorobie
Lilki i trochę straciłam czujność, co dało o sobie znać w Gdańsku w czasie
śniadania w hotelu. Spaliśmy w małym hotelu, wieć i śniadanie było skromne.
Jedyną rzeczą jaka była względnie bezpieczna były kiełbaski na ciepło. Kelnerka
zapytana o skład, rzuciła pytanie na kuchnie. Krzyknęli, że wieprzowe. No to jak
wieprzowe to ok. Lilka zjadła tych kiełbasek 4. Wróciliśmy do pokoju pakować
się. Dziewczyny zaczęły szaleć w pościeli. Nagle Lila zaczyna kaszleć takim
dziwnym krtaniowym, duszącym kaszlem. I zaczyna trzeć buzie. Wokół ust zaczęła
się robić czerwona, pojawiła się pokrzywka. To samo na karku, w pachwinach.
Pierwszy raz widzieliśmy taką reakcję u niej – zaczerwienienie pachwin i
karku.
Szybka akcja: Felistil + zimne okłady + wyjście na świeże powietrze. Karol
mówi: to wina pościeli. Mówię: nie, to nie to. Spała całą noc na poduszce i pod
kołdrą wszystko było ok. To te kiełbaski. Schodzimy do restauracji. Prosimy o
opakowanie kiełbasek. No tak. Kiełbaski były wieprzowe… w 80%, 15% to MOM
drobiowy. Na szczęście nic złego się nie stało. Pokrzywka szybko zeszła, a Lila
zapomniała o całej akcji wyciągając nas na wielkie Koło Widokowe, na które
gdyby nie ona w ogóle byśmy (ze strachu) nie poszli. Ale ta sytuacja
przypomniała mi, że musze być czujna. Przecież ja nie pytam o to wszystko, bo
jestem wredna, albo chce komuś dzień zepsuć.
Przy całej chorobie Lilki, wszystkich jej
wyrzeczeniach i poświęceniu lubię sprawiać jej przyjemności. Na tych wakacjach
Lilcia zaliczyła na basenie swój pierwszy raz – ku mojej panice. Z piankowym
makaronem unosiła się na wodzie, machając nogami i krzycząc: „Mamo!! Ja pływam!
Ja naprawdę pływam!”. I ona naprawdę płynęła, sama bez asekuracji, trzy
długości tutejszego basenu, z wielkim uśmiechem na twarzy. Choć na rękach
miałam rozwrzeszczaną, wyrywającą się Zojke, która 15 raz w ciągu minuty coś
chciała to miałam łzy w oczach i nawet przez głowę przemknęła mi myśl, że warto
było na te wakacje pojechać.
No, ale wracając do wakacji. Pojechaliśmy
w Gdańsku do zoo. Pierwszy raz w składzie 4 osobowym. Pierwszy i chyba na długo
ostatni. Był to 6 dzień naszego wakacjowania. Histeria Zojki sięgnęła zenitu.
Przy jej chciejstwie wejścia wszędzie, dotknięcia, zobaczenia to nie był dobry
pomysł. Bo niby dlaczego ona nie mogłaby wejść na wybieg lwa. No proszę,
wytłumacz mi rodzicu. Przecież ja chce! Tu i teraz! Ale już... I tak przy
każdej klatce, przy każdym wybiegu. A w ogóle to nasz urlop zaczął się od
3 dniowej gorączki Zojki, bez żadnych innych objawów. Już szukaliśmy
najbliższego szpitala i laboratorium żeby zrobić badania, ale tak nagle jak gorączka
przyszła tak nagle nas opuściła bez pozostawienia wysypki, więc
najprawdopodobniej nie była to 3 dniówka, ale ząbek:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz