VIVA ALeRGIA! CZWARTKOWE OBIADY Z LILI!

czwartek, 22 września 2016
To co Ona właściwie je? Słyszałam to pytanie kilkanaście razy w rozmowach z różnymi ludźmi. Kiedy słyszeli, że Lilka nie je mleka i  jajek mieli przerażenie w oczach. Jak dodawałam, że nie je też pszenicy, kurczaka i ziemniaków to musiałam ich szczękę zbierać z chodnika. Więcej nie dodawałam i wtedy padało to pytanie tak jakby wykluczenie z diety tych kilku produktów oznaczało nieustanną wielką głodówkę. No może dziś Lilka nie wpisuje się w stereotyp wypaśnego, pucułowatego dziecka (choć był czas, że była takowym), ale jest naprawdę dobrze odżywiona, chodzi najedzona, a nawet powiedziałabym, że czasem przegina, a ja zastanawiam się gdzie Ona to wszystko mieści!?!

Ja matka zostałam niejako przywołana i postawiona do pionu, a życie przypomniało mi, że ja naprawdę lubię zdrowe jedzenie i lubię gotować. I tym cudem moje macierzyństwo w znaczącej części polega na czytaniu etykiet w sklepach, przeglądaniu kulinarnych blogów, książek i gazet. Szukam kulinarnych inspiracji, inspiruje się i chciałabym inspirować innych.

Mam naturę obserwatora i powiem Wam, że jestem przerażona. I tym razem nie chodzi ani o chorobę Lilki, ani o nasze wielkie nieszczęście, ale o kulinarne zwyczaje Polaków. Przyglądam się ludziom i ich zakupowym wyborom. Mój koszyk na zakupach wypełniony jest kaszami, warzywami i owocami. Są oliwki, które Lilka pochłania słoikami. Pieczywo kupujemy w zaprzyjaźnionej małej piekarni, warzywa staram się kupować na targu. Co mogę kradnę z ogrodu Teściowej:))) Jajka mamy wsiowe, a jak kupujemy w sklepie to te szczęśliwe. Jak napoje to woda, zielona herbata i czystek. Dzięki alergii Lilki unikam tupania nogą przy kasie, że chce batonika albo cukierki. Za to dba o to żebyśmy kupiły czosnek, bo to przecież najważniejsze. Jestem dumna, że Lilka łapie te wszystkie mądrości żywieniowe. 

Co gorsze wszystkie restauracje oferują te same nudne dania. Wszędzie jest kurczak, polędwiczka wieprzowa w sosie grzybowym, placki ziemniaczane, które często ziemniaka widziały tylko z daleka. Kurcze Polska jest cudnie bogatym (k)rajem jeśli chodzi o sezonowe warzywa, owoce, mięsa oraz ryby. Dlaczego nigdzie nie podaje się dziczyzny, kaczki, królika? Już nie wspomnę o bażancie, przepiórce czy cudownych rybach. Wszędzie serwuje się łososia. Kurcze jesteśmy na Mazurach. Jak pojawia się np. sielawa albo sandacz to wali się do niej frytki, sos serowy, standardową surówkę i wychodzi wielkie G. Jeszcze żeby to były domowe frytki, z cudownych polskich ziemniaków. Albo jeszcze lepiej. Cudnych Mazurskich ziemniaków. Niestety... marzenie. Wszędzie ta sama mrożona bulwa. Polska frytą, kurczakiem i pszenicą stoi! Kurcze ja rozumiem, że restaurator chce zarobić, ale Polacy są coraz bardziej świadomi, szukają ciekawych dań i dobrych jakościowo. Nikt/mało kto szuka produktów lokalnych, lokalnych dostawców chyba omija się tu wielkim łukiem.

Wszyscy zachwycają się superfoods. Nasiona chia, jagody goji, jagody acai, chlorella i inne cudactwa, których nazwy trudno wymówić. Nie mówię im stanowczego nie, ale my mam przecież nasze cudowne, rodzime, lokalne, sezonowe, polskie superfoods: natka pietruszki, cebula, czosnek, buraki, kasza jaglana, kasza gryczana, dynia, jarmuż, siemie lniane, rokitnik, żurawina. Mogłabym tak wymieniać. Kurcze czemu płacimy ciężkie pieniądze jak jakieś egzotyczne przybłędy, jak mamy swoje królowe i królów. Ba! Naszych własnych herosów walczących o nasze zdrowie, odporność i dobre samopoczucie.     

Tak sobie czasem myślę: chwała za alergię Lilki. Nie mam w domu cukru i nie pamiętam kiedy ostatni raz go kupowałam, nie mam mąki pszennej, nie mam sklepowych wędlin, białego chleba i pachnących bułeczek (chyba, że sama je upiekę z mąki orkiszowej). Nie jemy frytek, mrożonej pizzy, parówek, kolorowych jogurtów, chipsów, nie ma coli, soków z kartonu. Nie ma Kubusia, batoników, cukierków. To co jest pewnie zapytają niektórzy? Są owoce i warzywa. Kasze. Owsianka. Pieczywo żytnie. Warzywne pasztety. Mleko roślinne. Jest kolorowo, sezonowo. Póki mamy możliwość kupujemy na naszym ryneczku. Mam swoich ulubieńców. Mam swojego Pana od cudownie pachnących i słodkich pomidorów, mam dziadka od cukinii, dyni i warzyw korzeniowych. Doceniam ich pracę robiąc u nich zakupy. A potem targam do domu ciężkie torby, bo zawsze się zapędzę.  

Co w tym wszystkim naszym kulinarnym życiu jest najtrudniejsze? Gotowanie trzech różnych obiadów i to, że zakupy zajmują dużo więcej czasu, bo czytam każdą etykiete, a dodatkowo te zdrowsze produkty są drogie.
Kilogram cukru kosztuje 3 zł, a kg ksylitolu 30zł
Kilogram mąki pszennej kosztuje 1,50 zł, a orkiszowej 13zł
Kilo ziemniaków (nie mam pojęcia) 2 zł??, a kg batatów 8zł.

I z tej całej mojej miłości do gotowania, z tego całego zachwytu weganizmem powstaje cykl na blogu: Czwartkowe obiady z Lili. Mam nadzieję, że mi się uda i, że wytrwam. 
Chcę pokazać, że można gotować inaczej, ale wciąż smacznie, pełnowartościowo, lokalnie i bez udziwnień, bo my jesteśmy normalni. Większość przepisów będzie wegańska. Część to przepisy moje, część przepisów gdzieś znaleziona i zmodyfikowana, część zaczerpnięta z różnorakich źródeł głównie wegańskich blogów. Wracam do tego, co kocham! Będę karmić moją rodzinę, a przy okazji mam nadzieję, że zainspiruję kogoś do choć malutkich zmian w kuchni.

Bon apetit!

p.s.
Dziś pierwszy dzień jesieni!
U nas był makaron z pieczoną dynią, pomidorami i czosnkiem z makaronem ciecierzycowo-kukurydzianym.


Prześlij komentarz