KOCHANIE! POJEDZMY NA WAKACJE!

poniedziałek, 9 lipca 2018
Co ja sobie wyobrażałam wpadając na pomysł i wykrzykując do mojego męża: Kochanie!! Pojedźmy na wakacje? Co ja w ogóle miałam na myśli?!? Wakacje to odpoczynek, co nie? Wakacje to luz. Wakacje to spokój i takie totalne slow. Naprawdę tak myślałam?!? Jakbym nie znała swojej rodziny! Jakie slow? Jaki spokój? Jaki luz i odpoczynek?!? Spokojne wakacje? Z moimi dwiema księżniczkami?!? Przecież to encyklopedyczny przykład oksymoronu. Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że ogień jest zimny, albo woda sucha. Że ja w to uwierzyłam!? Ba! Ja to zaplanowałam, co do godziny łącznie z miejscami w którymi będziemy i tym co i kiedy będziemy jeść. Tylko, że miałam jakieś zaćmienie, mleko mózg mi zalało i zapomniałam, że drugorodna nienawidzi jeździć samochodem. Ją fotelik dosłownie w pupcie parzy. Pierworodna jęczy już na pierwszym skrzyżowaniu. Ja chyba na słowo wakacje, myśląc w końcu 24h razem miałam zakąś pomroczność. Czy mi się wydawało, że moje dzieci włożone do fotelików zamiast zacząć krzyczeć, popatrzą sobie przez okno i w pierwszej wsi za Giżyckiem zasną? Że obudzą się gdzieś raz, nakarmimy się i dalej pojedziemy i obudzą się w Warszawie?!? A Właśnie, bo ja tego nie napisałam. Nam (mi) się uroiło, że my sobie pojedziemy trochę do Warszawy, a potem zahaczając okolice Płocka dolecimy do Gdańska i Sopotu? A potem do Pucka i, że uda nam się wrócić 320 km bez awantury. A co gorsze w tej całej historii Ojciec Księżniczek pomysł podłapał i powiedział: ok. Jedziemy.
wtorek, 26 czerwca 2018

21 czerwca 2017 roku o 20:45 na świecie pojawiła się ona - moja mała włochata kuleczka - Zojeczka. 3400 gram mojego szczęścia. 54 cm do kochania.  Ona - moja odzyskana radość. Moje życie.

Dziś 9,4 kg szczęścia i radości. Właściwie to nie mam pojęcia kiedy ten rok minął. Wydaje mi się jakbym ją rodziła miesiąc temu. Pamiętam ten dzień doskonale. To jest jeden z tych, których się nie zapomina. Pamiętam każdą minutę tego dnia. Pamiętam w co byłam ubrana. Jak się czułam, co się działo. To był rok wyjątkowy. Zupełnie inny niż jakikolwiek inny rok. To był rok szaleństwa, wzlotów i upadków, wielkiej miłości, ale też wielkich łez. Lekko nie było i nie jest. I pewnie nie będzie, ale najważniejsze, że jest Ona. Moja druga Królewna. Tak bardzo chciana, tak bardzo wyczekana. Moja Zoja - moje Życie.

Kiedy ma się ciążę podwyższonego ryzyka, a do tego po przejściach to każdy dzień jest jak tydzień, a każdy tydzień jak rok. Przez te 9 miesięcy bałam się codziennie od dnia, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście. Nie jednym oczywiście i nie ostatnim. Ja te testy robiłam przez dobre dwa tygodnie co drugi dzień, za każdym razem trzęsąc się, że tej drugiej kreski już nie będzie. Na szczęście była, na szczęście mała kruszyna rosła. Bardzo długo nosiłam szerokie ubrania żeby ukryć ciąże jak najdłużej się da. Do 12 tygodnia nikt poza nami nie wiedział, że jestem w ciąży. Cholernie się bałam, ze znów będę musiała wszystko odwoływać, tłumaczyć, wyjaśniać. Zresztą bardzo długo do mnie nie docierało, że jestem w ciąży. Przecież widziałam rosnący brzuch, ale moja głowa wciąż gdzieś błądziła. Ciało i serce były w ciąży, ale mózg wątpił, wciąż podsycał nieufność i zwątpienie. Każda wizyta w Warszawie, każde USG to był koszmar. Wilgotne ręce, drżące nogi. I ten czas od momentu kiedy na moim brzuchu lądowała sonda do słów ginekolog: wszystko jest ok. To były jakieś lata świetlne. I ta euforia przez 15-30 minut kiedy oglądałam ją na monitorze, że ma rączki, że 10 paluszków, że głowa, że serce zdrowe, że takie jak ma być, że sobie ssie palca, że ziewa, że je. Ja to wszystko widziałam, endorfiny mi szalały, a potem wychodziłam z gabinetu i po 15 minutach strach wracał, z każdym tygodniem i miesiącem coraz większy.  Przez 9 miesięcy kilkanaście razy przeżywałam ten koszmar. A z czasem doszły inne strachy: że za mało się rusza, że za dużo, że nie o tych godzinach co trzeba, że brzuch mam za mały, wiec pewnie i Ona za mała. Od 8 tygodnia byłam na diecie cukrzycowej, więc nawet nie mogłam batonika zjeść żeby ją pobudzić i sprawdzić czy żyje.

W końcu po cudownym porodzie, na który Karol prawie nie zdążył pojawia się mój cud, moje marzenie, które staje się rzeczywistością. Tule moją drugą córę w ramionach. Ja wiem, że to jest cudowny moment dla każdej z nas. Ale kto nie przeżył poronienia, kto nie miał zagrożonej ciąży nie zrozumie, co czuje w takiej chwili matka po przejściach. To, jak bardzo rozpręża się ciało , jak dusza bierze oddech wraz z pierwszym oddechem dziecka. I ten momencie kiedy dziecko wydaje z siebie pierwszy krzyk. To jest stan nie do opisania. Dziś - po roku od narodzin Zojki wciąż mam ciarki.

Ale z drugiej strony po 9 miesiącach strachu, 8 miesiącach cukrzycy ciążkowej, setkach godzin wyczekiwania, bo skracała się szyjka, odliczaniu tygodni: do 6, 8,12, 20, 24, 30, 34 to muszę przyznać, że to było piękne 9 miesięcy. Zaczęło się urlopem w Sopocie, a  co miesięczny wyjazd do Warszawy był dla nas jak święto. Korzystaliśmy z wielkomiejskiego życia i ostatnich chwil wygodnego życia w trójkę. Odkryliśmy w Warszawie cudne wegańskie burgery. Przespacerowaliśmy Łazienki, parki, Zoo, centra handlowe. I po prostu byliśmy razem. Odpoczywaliśmy, cieszyliśmy się sobą. Nieświadomi tego, co nas czeka...



Ten ostatni rok mogłabym streścić w dwóch słowach: laktacja i noszenie na rękach. W życiu bym nie pomyślała, że cycki tak zmienią moje życie. Ten rok to historia pisana przez cieknące piersi, piersi lejące strugi mleka. Hiper, super mega laktacja. Mówi się, że ciężko jest kiedy kobieta musi walczyć o mleko, o każdą kroplę. Na pewno tak jest, w to nie wątpię. Ale nadmiar mleka też jest przekleństwem. To był rok, w którym moje piersi orzekły: będę życiodajną siła dla Twojego dziecka, ale Twoje życie zniszczę. Było tak źle, że myślałam, że dam rade karmić max 3 miesiące, a karmimy się do dzisiaj! Ten cudowny nadmiar wywrócił nasze życie do góry nogami. Do tego mega przedłużająca się zółtaczka, zatkany kanalik łzowy, wielka ciemieniucha, wielka wysypka, łzs na całej twarzy, wielka zmiana na policzku, z którą przez długi czas nie mogliśmy sobie poradzić i problemy z rozszerzaniem diety. Już nic nie jest takie jak było. Nic nie jest łatwe, normalne. Brak rutyny, zasad i jakiejkolwiek regularności. Trudny rok za nami. Rok bardzo wielu, bardzo trudnych momentów. Rok histerii niewiadomego pochodzenia, rok noszenia na rękach, rok dni, godzin i tygodni jak w letargu. Rok nieprzespanych nocy i dni. Rok fochów i foszków. Rok pod hasłem: nie nawidzę wózka, fotelika, chusty, nosidła, ani nikogo w ogóle. Chce do mamy na ręce! I to już natychmiast.

           

Ale mimo wszystko to był piękny rok. To był rok, w którym widziałam, jak nowe zrodzone z mojego ciała życie się rozwija i staje się charakternym małym, cudownym człowiekiem. Rok pełen spontaniczności, uśmiechów, nowych doświadczeń dla nas wszystkich. Rok, kiedy wróciłam do noszenia w chuście - choć Zojka raczej nie współpracowała ze mną w tej kwestii:) Rok wielkiej siostrzanej miłości przeplatanej równie wielką niemiłością z "zostaw to moje" w tle. Rok zdobywania kolejnych kamieni milowych. Rok pierwszych kroczków i słów. Pierwsze mama, tata, Lili, dziadek. Rok, kiedy ukształtowałam się na nowo, jako matka, żona, kobieta....


c.d.n.





BLACK TUESDAY

wtorek, 28 listopada 2017

Listopad jest fatalnym miesiącem. Zaczyna się łzami i nimi się kończy. Dziś mijają dwa lata od feralnej soboty kiedy położono mnie do szpitala na łyżeczkowanie. To było drugie poronienie. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Pamiętam tę rozpacz, ten strach przed zabiegiem, strach przed rozstaniem z Lilką, którą wtedy wciąż karmiłam piersią. Pamiętam tę martwą ciszę w moim domu, kiedy teściowie w sobotni zimny poranek przyjechali zająć się Lilcią. Pamiętam komentarze pielęgniarek, nieprzyjemną atmosferę wokół tego, że poprosiłam o znieczulenie po którym będę mogła od razu karmić. Pamiętam, że to było moje pierwsze takie rozstanie z Lilką, która miała wtedy prawie dwa latka. Pamiętam, że nie bałam się o siebie, ale o to czy sobie poradzi. Pamiętam każdą łzę, każdą sekundę, każde uderzenie serca. Mówią, że czas leczy rany. Że z czasem jest lepiej. Nieprawda! Wręcz przeciwnie. Czas te rany pogłębia, rozdrapuje, wciąż odkrywa na nowo. Od dwóch lat każdego dnia myślę o nim, o moim małym synku. Myśl o nim wciąż powoduje, że mam łzy w oczach, a w sercu poczucie niesprawiedliwości. W takie dni jak dziś odliczam, ile miałby lat, co moglibyśmy teraz robić. Myślę o tym jaki by był. Czas nie leczy ran, nie koi bólu, nie oddala myśli. Czas sprawia tylko, że mój synek rośnie. Rośnie razem z nami. Bo ja wierze i czuje, że on z nami jest. Wierze, że czuwał nade mną i nad Zojką. Kiedy trafiłam do kliniki w Warszawie był 7 lipca 2016 roku. Tego dnia rozpoczęło się leczenie, którego efektem była ciąża i narodziny Zojki. 7 lipca 2016 roku miał się narodzić On – mój mały Staś.

Takie sytuacje zmieniają postrzeganie świata, życia, współistnienie w rodzinie i w społeczeństwie. Nigdy w to nie wierzyłam, ale moje życie po 30 naprawdę się zmieniło. Na 30 urodziny dostałam dwie kreski, które okazały się ciążą biochemiczną. Potem w ciągu kilku miesięcy 3 poronienia. Wielki ból, wiele łez, ale też wiele przemyśleń i zmian w życiu. Wielka nienawiść do całego świata i wszystkich wokół. A potem w ciepły majowy dzień Bóg zsyła Ci znajomą. I jakaś wewnętrzna siła popycha Cię do tego, aby powiedzieć jej o czymś o czym nie wie nikt poza mężem– że 2 tygodnie wcześniej poroniłaś 3 ciąże. A potem wydarzenia toczą się już bardzo szybko. Bo owa znajoma umawia Cię z ginekologiem, który w końcu zleca konkretne badania. I te badania, w końcu wyjaśniają wszystko. I już wiesz, że to nie Twoja wina, nie wina tarczycy, ani karmienia, ani innych cudów nad Niegocinem. Ale mutacja genu i procesów zachodzących w organizmie z tym związanych. Mutacja, która dotyczy ok. 50% Polek. Mutacja, która jest wielce powszechna, ale nikt w Giżycku Cię o nią nie pyta, ani nie zleca badań, choć w każdej z 3 ciąż w obrazie USG widoczne były krwiaki. A wystarczy zrobić wymaz z policzka lub pobrać krew. Mutacja, która powoduje, że przyjmuje się inne suplementy, bo te zwykłe są dla Ciebie toksyczne i utrudniają utrzymanie ciąży. Mutacja, która wymaga także diety. I tu Bóg znów nade mną czuwał zsyłając mi cukrzyce ciążową, która tę dietę wymusiła dodatkowo wprowadziła do mojej diety napar z pokrzywy. Mutacja, która zwiększa u dziecka ryzyko wystąpienia zespołu Downa i autyzmu oraz wad cewy nerwowej – szczególnie przy suplementacji nieodpowiednią formą kwasu foliowego. Bo przy mutacji MTHFR syntetyczny kwas foliowy, czyli ten który wszystkie kobiety ciężarne przyjmują nie wchłania się, a co gorsze jest dla mnie toksyczny. Dziś już wiem to wszystko i o wiele więcej. Wiem, że do kolejnej ciąży będę musiała się w szczególny sposób przygotowywać i zrobić wiele badań.

O WYMAGAJĄCYCH DZIECIACH I RODZICIELSKICH ROZTERKACH

niedziela, 29 października 2017


Ten post powstawał wiele dni. Długo myślałam jak opisać to, co aktualnie dzieje się w moim życiu. Jak to ugryźć żeby oddać sedno sprawy. Żeby nie było nazbyt rozpaczliwie i płaczliwie, bo to wbrew pozorom tego, co przeczytacie jest to opowieść o szczęśliwej matce. O matce, która kocha swoje dzieci i macierzyństwo, ale miała wielkie szczęście i trafiły jej się bardzo wymagające dzieci. Takie hajnidy tylko niepłaczące jakoś za wiele, choć był czas, że Zojka bombardowała nas swoimi atakami histerii niczym bomba Hiroszimę, wypalając nas równie mocno. To opowieść o życiu i o matce, która w całym tym tragizmie  zapomniała, że poza tym, ze jest matką jest też kobieta. O matce, która zapomniała, że aby dbać o innych powinna zadbać o siebie, bo nikt za nią tego nie zrobi. O matce, która nie pamięta jak to jest cokolwiek zrobić normalnie. O matce, która od 4 miesięcy jest zamknięta w domu, bo ma takie dziecko, ze boi się sama z domu z nim  wyjść. O matce, która ma głowę ciężką od wyrzutów sumienia. O matce nieidealnej. Matce wkurzonej i krzyczącej. Matce Polce wykończonej. Będzie o rodzicielstwie gorzkim, o rodzicielstwie trudnym, wymagającym, wyczerpującym, trochę rozczarowanym.

A było to tak…

Na świecie pojawiła się ona – Zoja. Drugorodna. Wielka radość, eksplozja miłości i hormonów. Pełnia szczęścia. Poród tak cudowny, że po dwóch godzinach po byłam w stanie iść biegać po Warszawie i krzyczeć z radości, że w końcu ją mam – moją wyczekaną drugą córkę. Trzy cudowne doby w szpitalu, gdzie byłyśmy tylko we dwie zapatrzone w siebie. Ona swymi granatowymi pięknymi, mądrymi oczętami, ja tymi lekko mokrymi od tęsknoty za Lilką. Ona – dziecko idealne. Spokojne, wtulone we mnie, spokojnie oddychające. Ja – wciąż zestresowana czekająca na wybuch płaczu i awanturę. Miałam w głowie wspomnienia sprzed 3,5 roku, kiedy na świecie pojawiła się Lila i cały szpital przez dwie doby o tym wiedział. Bałam się iść do toalety, bo ona ciągle była niespokojna. Zojka wręcz przeciwnie – spała spokojnie, dawała się nawet odłożyć do „mydelniczki”, a ja w tym czasie szłam do toalety. Nawet trochę się w tym szpitalu nudziłam, bo ona tak sobie spokojnie spała obok mnie. Udało nam się bez większych problemów wrócić z Warszawy do Giżycka. Moje piersi miały ochotę eksplodować, bo to był nawał 3 doby, a ona spokojnie sobie drzemała w foteliku. Teraz wiem, że to był spokój przed burzą. Ona zbierała siły żeby mnie znokautować w pierwszej rundzie.

Kiedy kilka miesięcy wcześniej ktoś pytał mnie na kiedy mam termin, a ja mówiłam, że końcówka czerwca od wszystkich słyszałam to samo. Że lato to cudowny czas na rodzenie. Z takim maluchem to najlepiej latem Że ubierać nie trzeba. Wstajesz z kanapy, wkładasz dziecko do wózka i idziesz. Że będziemy sobie radośnie dreptać na plaże, albo wyjeżdżać za miasto. Będą pikniki, wycieczki, długie spacery. Że wieczorami Zojka będzie sobie kimać w wózku, a my będziemy korzystać z lata. Że w ogóle wszystko będzie cudnie, bo lato, bo ciepło, bo plaża, bo czerwiec. I tyle razy to usłyszałam, że stało się to oczywistą oczywistością. Pewniakiem. No przecież nie może być inaczej. Przecież ona nie będzie potrzebowała nic poza maminą piersią, zmienieniem pieluchy, spaniem i spokojnym czuwaniem. A to przecież może robić gdziekolwiek.

Może i lato jest cudownym czasem na rodzenie, ale dla mnie i mojej rodziny to nie był dobry czas. To były trzy miesiące horroru, który tak naprawdę wciąż trwa. Z lata miałam tyle, że wiedziała, że ono sobie jest i widziałam je głównie przez okno. Cieszyłam się kiedy padało, bo nie musiałam myśleć o wyjściu z domu, o tym co tracę, co Lilka traci, o tym, ze kolejny dzień będziemy siedzieć w domu. Po prostu nie miałam wyrzutów sumienia, że Lila nie może korzystać z tego beztroskiego czasu latania na boso, w stroju, że nie korzysta z wakacji. Dlaczego? Bo moje dziecko po cudownych dniach w szpitalu, kiedy to jadła – spała – robiła kupkę nagle postanowiło, że stanie się High Need Baby takim na maksa. Takim mocniej, więcej, bardziej. Postanowiła, że wyciśnie mnie jak cytrynę i pożre na śniadanie. Żeby było jeszcze bardziej tragicznie to natura zaopatrzyła mnie w mega laktacje. A połączenie HNB i hiperlaktacji to mieszanka wybuchowa. Moje piersi zalewały Zojke mlekiem. Zresztą dalej to robią. Wypływ był tak silny i tak duży ilościowo, że nie dawała sobie rady ciągle się krztusząc, a momenty, kiedy zbliżało się kolejne karmienie wprowadzały mnie w stres.  Bałam się tych mometów i tego, co tym razem się wydarzy. Nie było szans na normalne, spokojne karmienie. Pamiętam sytuację kiedy miała ok. 2 tygodni. Poszliśmy z moimi rodzicami i Lilką na spacer. Zoja spała sobie w wózku. Nagle się obudziła. Dałam jej chwile na zalogowanie się do rzeczywistości no  i przystawiam ją do piersi, a tam strumienie mleka. Hurtowe ilości wypływające z siłą wodospadu Niagara. Wprowadziło to Zojke w taką wściekłość i histerie, że nie mogłam jej uspokoić. Był początek lipca. Pełna plażą ludzi, którzy nagle wszyscy zamarli i patrzyli na mnie. A ja nie wiedziałam co robić. Nic nie działało. Im dłużej próbowałam tym ona bardziej płakała, a ludzie z coraz większą ciekawością i pożałowaniem na mnie patrzyli. W końcu zostawiłam wózek i Lilke z dziadkami i z rozwścieczoną niczym byk Zoją poszłam do domu. W końcu przysnęła chyba ze zmęczenia. Takich publicznych sytuacji mogłabym wyciągnąć kilkanaście. Po którejś akcji poddałam się i po prostu przestałam wychodzić. Hiperlaktacja zamknęła mnie w domu. Stała się moją codziennością i udręką. Moją przeciwniczką, z którą codziennie podejmuję walkę. A wydawało się to takie proste. Karmie piersią znaczy, że jestem nieograniczona. A jednak ten cud natury w cudowny sposób zmienił całą moją rzeczywistość.  Zgodnie ze znaczeniem swojego imienia Zojka pokazała mi, co to jest prawdziwe życie. Nagle splot wielu zdarzeń sprawił, że moje cudownie spokojne dziecko stało się niespokojne przez jakieś 18h na dobie. Niespokojne do tego stopnia, że tak straszliwie płakała, że w 2 tygodniu życia w sobotę o godz. 22 pojechaliśmy do lekarza czy z nią aby na pewno jest wszystko w porządku. To był czas koszmarnych nocy i setek zrobionych przysiadów i podskoków na piłce rehabilitacyjnej.

I tak zaczęło się moje nowe, inne życie, którego sednem stało się noszenie. Najpierw była to pozycja przerzucony dzieć przez ramie. Potem brzuch do brzucha. Teraz kiedy jej mały móżdżek zajarzył, ze poza mama jest też coś więcej ulubiona pozycja to plecami do mnie. I tak noszę po kilka godzin dziennie – codziennie. Noszę w domu, noszę na dworze, w sklepie, Kościele, w odwiedzinach. Noszę kiedy robie herbatę i kiedy smażę naleśniki. Nosze kiedy sikam, kiedy bawię się z Lilką i kiedy mogłabym leżeć na kanapie. Wydawało mi się, że Lilka pod tym względem była wyjątkowo wymagająca, ale młodsza siostra ją przebiła. Zdarzyło się, że nosiłam ją przez cały dzień. Dosłownie przez calusieńki dzień! Dla jasności sytuacji: noszę na rękach, bo Zojka postanowiła, że nie polubi się z chustą.

Dziś już jest trochę lepiej. Po kuracji szałwią moje piersi trochę się uspokoiły i zdarza nam się spokojnie zjeść, chociaż wciąż raczej produkuję mleko w ilościach dla dwojga albo nawet trojga. Wciąż nie wychodzę z domu, a jeśli już to z Zojką na rękach. Inne opcje nie wchodzą w grę. Karmienie wciąż powoduje, że mój żołądek zaciska się ze strachu, choć na szczęście Zojak już się nie krztusi. Ale poza rozdmuchaną laktacją mamy większy problem. Sen. A właściwie jego brak. Zojka spać nie umie, a jak śpi to krótko. Jako typowy hajnid często się wybudza. Jak pomyślę, że ona na początku potrafiła przespać kilka godzin w nocy to wydaje mi się to jakimś żartem. Teraz budzi ją nawet szum moich opadających na poduszkę włosów. Nie przepraszam! Ją budzi pojawiająca się w mojej głowie myśl, że chciałabym już się położyć, bo przecież nastało już jutro. Do tego wielokrotnie w nocy budzi się żeby sprawdzić czy mama aby na pewno wciąż jest obok. Co gorsze, po takiej okrutnej nocy Zojka jako typowy HNB nie akceptuje leżenia samotnie, czasem nawet nie akceptuje leżenia z wymyślającą cyrkowe akrobacje mamą. Hajnidowa Zoja akceptuje tylko ręce mamy. Ręce mamy leczą każdą rozpacz, żal, frustracje i nude. Jako typowy hajnidowiec nienawidzi stagnacji. Ciągle musi być w ruchu, bujana, kołysana, podskakująca. Na rękach trzeba się z nią ciągle przemieszczać. Śpiącą nie da rady za żadne skarby świata odłożyć do łóżka, wózka czy czegokolwiek. Najchętniej spałaby z piersią w buzi albo u mamusi na rękach, ale nie tam, że mama położy ją sobie na klacie i usiądzie na kanapie książkę poczytać i będzie dzidzie przytulać. O nie, nie, nie. Mamcia musi krążyć po mieszkaniu niczym zwiadowca. Tańczyć, kołysać się. Ma być ruch. Chociaż i bycie na rękach nie jest gwarancją spokojnego snu. Spacer w wózku? Zapomnij! Podróż w foteliku? No way! Największy dramat życia. Afera na całe Giżycko. Chcesz mnie wkurzyć? Powiedz mi, że Twoje dziecko po włożeniu do fotelika zasypia.

Fakt jest taki, że cały mój dzień polega na noszeniu Zojki na rękach i leczeniu jej rozterek, złego humoru i niewyspania.  W ciągu dnia mam 30 min spokoju, bo po porannej pobudce Zojka ma taki czas spokojnego czuwania i dobrego humoru. Potem zaczyna sie hardcore. Codziennie ten sam schemat: zmęczona Zojka zaczyna marudzić, więc ja ją hop do cyca, ale coś jej nie pasuje, za mocno leci, za słabo, za dużo, za mało. Próbuje zasnąć, ale się nie udaje. Czasem zaśnie na 15 minut, ale ewidentnie jest jej to za mało więc próbuję do cyca, ale nie chce, więc próbuje bujaniem nie wychodzi. Cała opisana sytuacja dzieje się na rękach. I tak zaczyna sie mój maraton noszenia i jej fatalnego humoru. Od ok godz. 10 wszystko jest do dupy. Zojka nie chce leżeć i sie ze mną bawić. Biorę ją na ręce i nosze. Po godzinie czasem dwóch jak szybko czas zleci próbuje ja choć na chwilę położyć żeby wróciło mi krążenie i czucie w rękach. Ale Ona jak tylko dotknie ziemi od razu robi sie niesamowicie zmęczona, zamyka oczy i piszczy. Więc biorę do cyca żeby uspokoić – nie pomaga. Biorę na ręce – cudowne rozbudzenie, ciekawość w oczach, dziecko spać już nie chce. I tak w kółko. Zmęczy się – próbujemy się położyć, często nie udaje się. Zdarza się, że przez cały dzień nie śpi. A wieczorne usypianie zazwyczaj trwa od 19 do 24. Jest coś, co nie pozwala jej spokojnie zasnąć. Wydaje się, że już będzie spać i nagle zaczyna machać rękami w górę i w dół, a oczy zamknięte. Albo odrywa się nagle i zaczyna płakać. I nic nie mogę zrobić, więc znów noszę, ale Ona ciągle jest niespokojna. Więc pierś. Udaje się. Jesteśmy w łóżku. Czekam magiczną minutę. I znów to samo. Machanie rękami, niepokój. Więc znów na ręce, znów płacz, znów pierś, znów ręce. I nagle okazuje się, że jest jutro.

Historia z ostatniego piątku.

Mieliśmy stawić się na kontrole bioderek na 11:45. O 10:30 Zojka zasypia – jedyna możliwość żeby zamotać ją w chustę. Wyciągam. Motam. Zojka o dziwo dalej śpi. Idziemy. Dochodzę do szpitala zaczyna się przebudzać. Ok. Jest 11:30 może nikogo nie będzie wejdziemy wcześniej. Wyplątuje ssaka z chusty zaczyna się jęczenie. Wychodzi pielęgniarka z pokoju.

Ona: a Pani co tu robi?

Ja: na badanie przyszłam.

Ona: Ale my dziś nie robimy usg. Dziś lekarza nie ma.

Ja: ale ja mam dziś wizytę. Pani myśli, że mi łatwo było to dziecko tu przyprowadzić?!?

Ona: pokaże Pani książeczkę. Może coś Pani pomyliła. (zerka w zapis w książeczce) No rzeczywiście. Na 20. Anka coś Ty tu Pani wpisała?!?

Okazuje się, że Szanowna Pani zamiast 23 wpisała 20 i wizytę mamy w poniedziałek, a nie w piątek. Więc zbieram siebie i dziecię. No i to jest początek horroru. Zojka jak zwykle niedospana, nie chce się przystawić do cyca. O chuście nie mam mowy. Biorę na ręce i wracam do domu. A ta marudzi. Więc znów próba cyca. Nic z tego. No to idziemy dalej. A ta coraz bardziej marudzi. Żadna pozycja jej nie pasuje. Już jest wściekła. Doszłam do domu, a ta w ryk i nic nie pomaga. Ani noszenie,ani kołysanie, ani cycek na stojąco, leżąco. No nic! I płacz. Chociaż właściwie nie. To nie był płacz. To był już ryk. Przysypiała na 5 minut i znów coś jej nie pasowało i znów ryk. I tak przez 3 godziny. Nic nie mogłam zrobić. Jedyne co to trzymać na rękach i być blisko i nie zwariować.

To jest cholernie trudne, chyba najtrudniejsze w macierzyństwie. Momenty, kiedy nie możesz własnemu dziecku pomóc. Kiedy nie można zrobić nic, albo wszystkie metody i sposoby zawodzą. Priorytetem w moim życiu jest szczęście moich dzieci. Mam świadomość, że w stosunku do Lilki wiele zawaliłam i zachwiałam jej szczęściem. Że zbyt często słyszy ode mnie: zaraz, zaczekaj, później, nie rób… Zojka do szczęścia potrzebuje mamy, ciepłej piersi, przytulenia i bliskości. To trudne, gdy codziennie trzeba wybierać, które szczęście zaspokoić. To trudny wybór niosący za sobą wiele konsekwencji. Zawsze jest ktoś pokrzywdzony, zawsze są wyrzuty sumienia i myśl czy, aby na pewno jestem dobrą matką. Czy na pewno wystarczająco zaspokajam potrzeby Lilianki. Przecież tu nie chodzi tylko o to żeby zrobić jej śniadanie, obiad i kolacje. Ją też trzeba przytulić, wycałować, wymiętosić. Staram się każdą wolną chwilę jej poświęcić. Widzę jak ona bardzo potrzebuje uwagi. Potrzebuje żeby ktoś pobawił się z nią tym ukochanym Lego Friends, odegrał z nią jakąś scenkę, którą ona od początku do końca wymyśli. Widzę jak swoim zachowaniem próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jak mówi do mnie: „Mamo, a zaniesiesz mnie do łóżka jak małą dzidzie?”. Z jednej strony widzę, że Lila czuje się porzucona, zaniedbana, ale z drugiej strony widać w niej wielka miłość do siostry. Ta miłość jest silniejsza. Lilka bardzo wiele rozumie. Jakiś czas temu kładąc ją spać mówię do niej: Przepraszam Cię Lilianko. Ona: Mamo, alw za co? Ja: No, że nie mogę Ci poświęcić tyle czasu jak wcześniej. Ona: Oj mamo, nie przepraszaj mnie. Ja to rozumiem. Zoja jest mała. Miałam łzy w oczach. Ona się nie złości. Czeka. Często kiedy ja już się wkurzam, bo Zojka nie daje odetchnąć Lilka mnie uspokaja, sprowadza na ziemie. Mówi: „Mamo ona (Zoja) jest mała. Ona jeszcze nie umie spać”. Czasem mam wrażenie, że Lilka ma w sobie więcej mądrości ode mnie, choć tak naprawdę mogłaby wziąć poduszkę i ciemną nocą udusić tą swoją siostrę.  





92 dni bycia w niebyciu i wielka siostrzana miłość!

czwartek, 21 września 2017



Właśnie minęły 3 miesiące, 92 dni mojego bycia w niebycie. Zojka zakończyła 4 trymestr. I wyraźnie daje mi dziś znać: nie licz, że będzie lepiej. Mam „trudne” dziecko. Drugie  hnb do tego z brzuszkowymi problemami i hiperlaktacje. Drugie, które wyciska mnie jak cytrynę. Drugie anty wszystko co „normalny” noworodek robi. Hiperlaktacja postawiła moje macierzyństwo na najwyższy poziom. Zamknęła mnie w domu, zabrała prostotę życia z niemowlakiem karmionym piersią i zmieniła całkowicie życie naszej rodziny. I choć wszystko jest utrudnione i stanęło na głowie to hiperlaktacji nie udało się zrobić jednego: nie jest w stanie zabić mojej miłości do dzieci.
Przez ostatnie 3 miesiące może 5 razy byłam na zakupach, w tym tylko raz sama z dwójką dzieci, bo zakończyło się tragicznie. Było kilkadziesiąt spacerów i długie godziny w domu. Jeśli ktoś powie, że wsadził dziecko do gondoli, a ono się słodko uśmiechnęło by po 5 minutach zasnąć i tak spacerowali sobie 3h  - parskę śmiechem. Jeśli ktoś kiedyś powie mi, że usypia dziecko wsadzając je do fotelika w samochodzie i jeżdżąc po okolicy zaśmieje się mu w twarz. Jeśli ktoś mi powie, że jego słodkie niemowlę: śpi, je, robi kupkę I tak w kółko – będę się śmiała jeszcze głośniej i powiem: nie wiem o czym mówisz gościu.
Samozasypiające dziecko? Nie moje   
Samouspakajające się? Nie moje!                                                                                              
Lubiące jazde samochodem? Nie moje! 
Lubiące wózek? Nie moje!                                                                                                               
Chusta? Tylko na śpiocha!                                                                                                                  
Spokojne leżenie w samotności? 5 minut. Akurat zdążam rano zrobić siku i kawe.                        
Ręce mamy? Owszem, najlepiej 24h na dobe. Lilkę dużo nosiłam, ale z Zojką pobiłam rekord: pewnego pięknego dnia miałam ją na rękach 14h z przerwami na zmianę pieluchy i 30 minut leżenia w wózku. Uświadomiłam to sobie o godzinie 24 kiedy wszyscy już spali, a ja siedziałam w salonie na kanapie wciąż tuląc ją w ramionach.  Jestem matką noszącą. Matka tuląca, matką rozerwaną pomiędzy rodzicielstwo bliskości, a zwykłe codzienne życie.
Mój mąż mówi, że mam takie dzieci, bo jestem ambitna i muszę mieć wyzwania.  Na szczęście uśmiech moich córek daje mi siły do walki. Ja jestem fajterem, dam sobie rade, choć bezradność rodzica jest czymś najgorszym, co może nas spotkać na rodzicielskiej drodze.  Jednak cała ta sytuacja ma drugą stronę i drugą, a tak naprawdę pierwszą bohaterkę: LILKE. Ona jest dzielna w całej ten sytuacji. Mogłaby już dwa miesiące temu udusić Zojke. Po prostu nakryć ją poduszką i przez chwilkę przytrzymać. I nie chodzi o to żeby uciszyć jej płacz, ale odzyskać mamę. I wiecie co? Nawet nie miałabym prawa mieć do niej pretensji!:) Lila jest tak dzielna, że jak na nią patrzę to mam łzy w oczach. Łzy wzruszenia, że moja maleńka Lilka już tak duża, jest rezolutną, mądrą (naprawdę mądrą), wyrozumiała i opiekuńczą prawie 4 latką. Dostała w wieku 3,5 roku wymarzoną siostre, ale też szybką szkołę życia. I uświadomiłam sobie ostatnio, że Lilka zbyt często słyszy ode mnie: „zaraz”, „zaczekaj”, „za chwile”, „później”.  A najlepsze w tej całej sytuacji jest to, że ona jest mądrzejsza ode mnie. Sytuacja z dziś. Zojka się zmęczyła. Nie udało nam się przystawić do piersi, coś poszło nie tak. Jest złość, płacz, za chwilę histeria. Bujam, kołysze, śpiewam, nuce, ale bezsilność we mnie narasta z każdą sekundą. W końcu żeby jakoś sobie ulżyć mówie:
Ja: Zojka mam już Ciebie dość. [ teraz jak to czytam to naprawdę to głupio zabrzmiało i naprawdę
      tak nie myślę ]                                                                                                                                          
Lila: Nie mów tak do niej  [uniosła głowę znad klocków lego i ze stoickim spokojem mówi do mnie
Ja: Ale ja naprawdę już mam dość i nie mam siły                                                                                     
Lila: Ale Ty musisz mieć siłę.
No właśnie. Muszę. Cokolwiek by się nie działo, jak bardzo źle by nie było, jak wiele problemów by nie było ja muszę mieć siłę. Po 5 latach wróciłam do picia kawy. Kiedyś piłam nawet 4 dziennie. Potem w ciąży z Lilką i karmiąc ją przyzwyczaiłam się, że jej nie pije, nawet nie myślałam o tym, że można. Teraz przy Zojce nastał taki moment, że pomyślałam: albo kawa albo inne metody wychowawcze. Wybrałam kawe. Choć może wystarczyłoby zrobić 15 przysiadów i 3 głębokie wdechy…
Cdn.





WIELKANOC NA CO DZIEŃ!

czwartek, 27 kwietnia 2017

Choć od Wielkanocy już trochę minęło, to u nas dziś będzie wspomnienie wielkanocnego śniadania. W tym roku to nam przypadł zaszczyt organizacji śniadania, co okazało się wielkim wyzwaniem: trzeba było połączyć tradycyjne dania z tymi, które może zjeść Lilka i ja. Kilka dni nad tym myślałam. Przeglądałam swoje zeszyty z przepisami, gazety, blogi i w końcu stworzyłam menu idealne. Skrojone na miarę naszej pokręconej gastronomicznie rodziny. Tradycyjno - wegańskie menu, które zadowoliło wszystkich obecnych na śniadaniu.  

Przypominam dziś to śniadanie, bo wegańskie pozycje polecają się na co dzień, szczególnie tym, którym znudziła się kanapka z serem i szynką, albo mają ochotę na coś innego. 

W wielkanocną niedzielę od 6 rano grasowałam w kuchni. Wszystko zaczęło się od zagniecenia ciasta na świeże, pachnące bułeczki orkiszowe. A potem to już się potoczyło. Jajka, pasztet z soczewicy, pasta z awokado, tabbouleh, żurek, parzenie białej kiełbasy, krojenie wędlin.... ufff. Jak sobie to przypomnę to, aż mi ciepło na sercu. Choć byłam totalnie wykończona to szczęście i zadowolenie były dużo większe, bo ja kocham karmić ludzi. Kocham przekonywać ich do bezmięsnych zastępników, do jedzenie bez pszenicy i cukru. Do jedzenia innego niż na co dzień.

Żeby tradycji stało się zadość moja mama robiła tradycyjną jarzynową sałatkę, a druga mama ugotowała barszcz biały dla tradycjonalistów:) Poniżej kilka przepisów na moje ulubione dania, które sprawdzą się na co dzień. Niestety nie moje autorskie.

Do robienia zdjęć nie bardzo miałam głowę, więc mam nadzieję, że uwierzycie mi na słowo, że wszystko jest pyszne!



PASZTET Z ZIELONEJ SOCZEWICY I KASZY JAGLANEJ Z ŻURAWINĄ
Hit wielkanocnego poranka. Szczególnie w opinii mojego męża. Robiłam już kilka podejść do wegańskich pasztetów i nie zawsze było nam po drodze. Ale stwierdziłam, że jest tak przepyszny, że musi pojawić się na naszym wielkanocnym stole. Założyłam, że jeśli jego konsystencja nie będzie odpowiednia, aby go kroić to po upieczeniu upchnę go do słoików i będzie super pasztetem do smarowania. Na szczęście udało się. Wyszło tak jak miało być:) Przepis Marty Dymek jadłonomia.com

SKŁADNIKI:
2 szklanki ugotowanej brązowej lub zielonej soczewicy / około 200 g suchej soczewicy
1 szklanka ugotowanej kaszy jaglanej / około 100 g suchej kaszy
100 ml oleju
2 cebule
4 łyżki suszonej żurawiny
2 – 3 łyżki sosu sojowego
2 liście laurowe
2 ziarna ziela angielskiego
2 goździki
¾ łyżeczki majeranku
½ łyżeczki cząbru
¼ łyżeczki lubczyku
szczypta gałki muszkatołowej
sól i czarny pieprz
kilka łyżek oleju do smażenia



PRZYGOTOWANIE:
  1. Cebulę pokroić w kostkę, na patelni rozgrzać olej i dodać cebulę razem z liściem laurowym zielem angielskim oraz goździkami. Smażyć na niedużym ogniu do czasu, aż cebula się zeszkli, wtedy wyjąć przyprawy i wyrzucić.
  2. Cebulę dodać do ugotowanej soczewicy razem z kaszą jaglaną, olejem, sosem sojowym, szczyptą soli i resztą przypraw. Zmiksować przy pomocy ręcznego blendera na gładką masę, spróbować i doprawić do smaku większą ilością soli, jeśli jest taka potrzeba. Dodać żurawinę i wmieszać ją łyżką w masę.
  3. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Masę przełożyć do foremki, wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać i piec przez 40 – 45 minut. Następnie wystudzić przez całą noc w foremce, rano wyjąć pasztet z formy i podawać.

WEGAŃSKI PAPRYKARZ

SKŁADNIKI (przepis oryginalny):
½ szklanki kaszy jaglanej
2 nieduże marchewki
1 cebula
2 czubate łyżeczki koncentratu pomidorowego
1 liść laurowy
2 ziarna ziela angielskiego
½ łyżeczki wędzonej papryki, albo czubata łyżeczka słodkiej papryki
¼ łyżeczki chili
2 – 3 łyżki sosu sojowego
1 łyżka płatków drożdżowych, opcjonalnie
sól i pieprz
olej
W naszym przypadku pominęłam sos sojowy oraz papryczkę chilli. Jeśli ktoś nie lubi wędzonego posmaku to lepiej użyć słodką niewędzoną paprykę.




PRZYGOTOWANIE
Kaszę jaglaną ugotować do miękkości z odrobiną soli i oleju. Marchewkę zetrzeć na tarce na dużych oczkach, cebulę posiekać. Cebulę, marchewkę, ziele i liść laurowy smażyć na oleju. Po chwili dodać koncentrat pomidorowy. Po kilku minutach zdjąć z ognia, wyciągnąć przyprawy i zostawić do przestudzenia. Połączyć kaszę z warzywami i zmiksować ręcznym blenderem, ale nie na całkiem gładką masę, żeby ziarenka kaszy były wyczuwalne. Do smaku doprawić solą i pieprzem.


PASTA Z AWOKADO Z WĘDZONĄ SŁODKĄ PAPRYKĄ
Uwielbiam awokado w każdej postaci, najlepiej zamiast masła, którego właściwie nie jem. Awokado należy do czystej piątki, czyli owoców i warzyw, które charakteryzują się najniższą pozostałością pestycydów. Awokado znajduje się na pierwszym miejscu. Tę listę przygotowało EWG - amerykańska organizacja ekologiczna, która ogłosiła, że tylko 1% próbek awokado wykazał zawartość pestycydów. Oznacza to, że spokojnie możemy kupować ten owoc w popularnych dyskontach. Z tego też powodu w planie mam w najbliższym czasie wprowadzić je do diety Lilianki - mam nadzieję, że z pozytywnym skutkiem. Bo awokado to bogactwo witamin i składników odżywczych. Zaczynając od kwasu oleinowego, który obniża zły cholesterol, a dodatkowo czterokrotne zwiększa przyswajalność likopenu zawartego w pomidorach, poprzez potas, którego jest w nim więcej niż w bananach, witaminy C,E i A, a także te z grupy B, w szczególności kwas foliowy kończąc na luteinie i zeaksantynie, które pozytywnie wpływają na wzrok. 
 Przepis pochodzi ze strony ervegan.com


SKŁADNIKI:
1 dojrzałe awokado
1/2 białej cebuli
sok z 1/2 limonki lub cytryny (u mnie limonka)
1/2 łyżeczki wędzonej słodkiej papryki
sól, pieprz

Awokado przecinamy na pół i wydrążamy miąższ. Cebulke siekamy jak najdrobniej. Wszystko wkładamy do miseczki, wyciskamy sok z limonki i dodajemy przyprawy. Zagniatamy wszystko widelcem.  

Ta pasta jest idealnym zamiennikiem masła, do tego plaster dobrego pomidora i pyszna inna kanapka gotowa.









TABBOULEH

Nazywane najbardziej zieloną sałatką na ziemi. Libański przysmak, z którym jest tak jak z naszą jarzynową: ile kucharek tyle przepisów. Bazą są pomidory i kasza bulgur, u nas zamieniona tym razem na owsiany pęczak. Do tego świeży ogórek, rzodkiewka, cebulka. Konieczna jest mięta, cytryna i natka pietruszki i oliwa z oliwek. Do tego dodałam pestki granatu. Posiekajcie wszystko, co macie pod ręką. Dobre są do tego resztki warzyw, jakie zostają nam po całym tygodniu. I pamiętajcie, że warzyw musi być duuuuuużo więcej niż kaszy. Kasza to tylko skromny dodatek. I jeszcze jedno: bez mięty, pietruszki i cytryny się nie uda.

Sałatka jest orzeźwiająca, pyszna i sycąca. Poleca się na śniadania, podwieczorki, kolacje, jako śniadanie do pracy. Ze smakiem można kombinować w zależności od ilości warzyw jakie dodamy.






ŻUREK WEGAŃSKI
Przyznaje się: zakwasu nie zrobiłam sama kupiłam go w wegańskim sklepiku, ale za rok na pewno będę miała już swój. Może na co dzień nikt na śniadanie nie będzie jadł żurku, ale chcę o nim wspomnieć, bo... smakował Liliance. Z biała kiełbasą i ziemniakami, zabielony owsianą śmietaną. Choć przyznaje, że Lilka zrobiła do niego dwa podejścia: na śniadanie nie bardzo miała na niego ochotę, ale po 2 godzinnym spacerze smakował jej jakby jadła jakiś najcudowniejszy na świecie smakołyk. Myślę, że pozycja do powtórzenia na niedzielny obiad, ale już na własnym zakwasie. 
Przepis zaczerpnięty ze strony jadłonomia.com - moja niezawodna wege biblia!
Niestety zdjęcia brak.


P.S.
To była 3 Wielkanoc Lilianki. Jak sobie przypomnę jak jeszcze w zeszłym roku kombinowaliśmy co włożyć do koszyczka to uświadamiam sobie, że z jej chorobą jest coraz lepiej. W tym roku było już prawie normalnie. Poza jajkami i barankiem z masła miała wszystko. Była wędlina - domowa przygotowana przez Babcie, był pieczony własnoręcznie chlebek, był chrzan i babeczki, których nie ma na zdjęciu. Może za rok dołożymy coś nowego?:)




czwartek, 6 kwietnia 2017
Znacie ten okrzyk: Mamo!! Zjadłabym coś. Możesz zrobić jakieś ciasto??
Obiecałam słodki wpis i właśnie taki będzie. Bo pomimo, że w naszym domu nie ma białego cukru to jadamy "coś słodkiego" i nawet zdarza się, że to jest słodkie:). I podobnie, jak w przypadku fast foodów słodkie nie musi być niezdrowe. A powiem więcej słodkie może być zielone, zdrowe i baaardzo pyszne. Wszystkie przepisy są wegańskie, bez białego cukru, który akurat w poniższych propozycjach zastępujemy ksylitolem i oczywiście są bez mąki pszennej. No to zaczynamy!

WEGAŃSKI BISZKOPT Z OWOCAMI
Nie będę się wiele rozpisywać. Chyba każdy zna zapach pieczonego biszkoptu. W moim rodzinnym domu najpopularniejszą była wersja ze śliwkami. U nas najpopularniejsza jest wersja: z tym, co akurat pod ręką. Już nie mogę się doczekać pięknej soboty, kiedy spakujemy to ciasto w lnianą ścierkę i pojedziemy na piknik.
Przepis pochodzi z książki Alicji Rokickiej "Wegan Nerd".



SKŁADNIKI:
1 1/2 szklanki mąki pszennej tortowej (u nas orkiszowa typ 1050)
1 szklanka mleka sojowego (u nas owsiane lub orkiszowe)
1 łyżka octu jabłkowego
1 łyżeczka proszku do pieczenia (u nas proszek bez fosforanów, czyli kamień winny)
1/2 łyżeczki sody
1/2 szklanki cukru (u nas ksylitol)
1/3 szklanki oleju
1 szczypta soli
wybrane owoce

Odmierzyć mleko, dodać do niego ocet i pozostawić na 15 minut.
Do dużej miski przesiać mąkę, dodać proszek do pieczenia oraz sodę i cukier. Wymieszać i zrobić dołek. Wlać mleko i mieszać szpatułką kuchenną. Dodać szczyptę soli oraz olej. Dokładnie wymieszać. Przelać ciasto do formy, a na wierzchu ułożyć owoce,
PIEC 20-30 MIN (do suchego patyczka) w 175 st.

Zapewniam Was, że warto włączyć dzieci w przygotowywanie tego ciasta. Dzieciaki bardzo lubią nam pomagać, a chyba najbardziej lubią kiedy mogą angażować się w takie "dorosłe" zadania. Pozwólcie im odmierzać składniki, mieszać ciasto. Niech chłoną miłość do jedzenia, a przy okazji z bliska obserwują procesy przygotowywania i tego co się dzieje, jak mleko wlejemy do mąki... A potem niech same ozdobią ciasto swoimi ulubionymi owocami. Nie szkodzi, że w jednym roku leżą 3 maliny, a w innym nie ma żadnej! Uwierzcie mi, że tak wspólnie przygotowane ciasto wszystkim smakuje lepiej, nawet ten "suchy" kawałek bez owoców.







DROŻDŻÓWKI Z OWOCAMI
Zatęskniłam za nimi. Choć nie jestem fanką słodyczy, to po 3 latach moich nieustających diet zamarzyło mi się zjeść takie małe "coś". A przy okazji dla Lilianki powstała świetna spacerowo-wycieczkowa przekąska. Najlepsze są oczywiście te świeżo wyciągnięte z pieca, ale po 2 czy 3 dniach niczego im nie brakuje. Do tego kubek pokrzywy i mamy cudowne drugie śniadanie, albo podwieczorek. Przygotowanie takich drożdżówek zajmuje dosłownie 20 minut + czas pieczenia. Ale uwierzcie mi, że nic nie zastąpi zapachu, smaku i jakości składników. Dla wymagających słodyczy można je posypać cukrem pudrem.
Ten przepis również pochodzi z mojej ukochanej książki "Wegan nerd".

SKŁADNIKI:
300 g mąki pszennej (u nas orkiszowa)
200 ml ciepłej wody lub mleka roślinnego
3 łyżki cukru, syropu klonowego lub syropu z agawy (u nas ksylitol)
50 g suchych drożdży 
1 szczypta soli
1 łyżka oliwy
owoce

Połączyć w misce wodę lub mleko, drożdże, sól i cukier (lub syrop). Mieszać, aż cukier i drożdże się rozpuszczą. Dodać 4 łyżki mąki, wymieszać i odstawić na 10 minut. Dosypać resztę mąki i wymieszać drewnianą łyżką lub ręką. Dodać oliwę i wyrabiać ciasto, aż nie będzie się za bardzo kleiło do rąk. Pozostawić całość w misce na 20 min. 
Podzielić ciasto na mniejsze kulki i spłaszczać na papierze do pieczenia. Na każdym kawałku układać owoce i lekko przycisnąć. 
PIEC 30-40 MIN AŻ DROŻDŻÓWKI SIĘ ZARUMIENIĄ W TEMP. 175 st.


To kolejna świetna propozycja do wspólnego gotowania. Po wstępnym połączeniu składników (aby oszczędzić sobie zbyt długiego sprzątania po) pozwalamy dziecku ugniatać ciasto. Lilka uwielbia ugniatanie drożdżowego ciasta. Prosi o swój kawałek i na swój dziecięco-nieporadny sposób ugniata go tworząc swoją koślawą wersję. To zadanie doskonale kształtuje motorykę mała, która podobnie jak motoryka duża nie jest dana od urodzenia. Trzeba nad nią pracować, kształtować ją i wykształcić poprzez nieustanny, swobodny ruch, a taka pomoc przy lepieniu tych drożdżówek jest doskonałym przykładem swobodnego ruchu małych rączek. Oczywiście dodatkowym aspektem jest wspólnie spędzony czas i zaangażowanie dziecka we wspólną pracę. Już nie wspominając o dumie, kiedy dzieci serwują zrobione przez siebie drożdżówki.


ZIELONE BABECZKI..... CZYLI KOKOS+SZPINAK
Kolor, zapach i smak tych babeczek jest obłędny!! Niech nikt nie myśli sobie, że jeśli one są zielone to na pewną są obrzydliwe. Wręcz przeciwnie. Są aromatyczne, cudownie delikatnie słodkie i bardzo zdrowe. A swój cudowny świeży kolor zawdzięczają szpinakowi. Niestety nie mogą ich spożywać osoby, które mają problemy z nerkami.
Przepis pochodzi z bloga www.wszystkojestwglowie.pl

SKŁADNIKI:
1 szklanka mąki
1 szklanka wiórków kokosowych
1/2 szklanki cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
oraz
ok. 10 dkg szpinaku ŚWIEŻEGO
1/2 szklanki mleka roślinnego
1/3 szklanki oleju
1 łyżeczka octu (obojętnie jakiego i tak odparuje)

Mieszamy suche składniki. W drugiej misce miksujemy składniki mokre oraz szpinak. Łączymy obie masy i nakładamy do foremek. 

Pieczemy ok 20 - 30 min do suchego patyczka w temp. 180 st.
Aby uzyskać smak batoników Bounty i dla tych, którzy chcą i mogą babeczki można polać rozpuszczoną gorzką czekoladą.



                                      
Zakończenia dziś nie będzie. Napiszę tylko...
SMACZNEGO!