Listopad jest fatalnym miesiącem.
Zaczyna się łzami i nimi się kończy. Dziś mijają dwa lata od feralnej soboty
kiedy położono mnie do szpitala na łyżeczkowanie. To było drugie poronienie. Pamiętam
ten dzień jakby to było wczoraj. Pamiętam tę rozpacz, ten strach przed
zabiegiem, strach przed rozstaniem z Lilką, którą wtedy wciąż karmiłam piersią.
Pamiętam tę martwą ciszę w moim domu, kiedy teściowie w sobotni zimny poranek
przyjechali zająć się Lilcią. Pamiętam komentarze pielęgniarek, nieprzyjemną
atmosferę wokół tego, że poprosiłam o znieczulenie po którym będę mogła od razu
karmić. Pamiętam, że to było moje pierwsze takie rozstanie z Lilką, która miała
wtedy prawie dwa latka. Pamiętam, że nie bałam się o siebie, ale o to czy sobie
poradzi. Pamiętam każdą łzę, każdą sekundę, każde uderzenie serca. Mówią, że czas
leczy rany. Że z czasem jest lepiej. Nieprawda! Wręcz przeciwnie. Czas te rany
pogłębia, rozdrapuje, wciąż odkrywa na nowo. Od dwóch lat każdego dnia myślę o
nim, o moim małym synku. Myśl o nim wciąż powoduje, że mam łzy w oczach, a w
sercu poczucie niesprawiedliwości. W takie dni jak dziś odliczam, ile miałby
lat, co moglibyśmy teraz robić. Myślę o tym jaki by był. Czas nie leczy ran,
nie koi bólu, nie oddala myśli. Czas sprawia tylko, że mój synek rośnie. Rośnie
razem z nami. Bo ja wierze i czuje, że on z nami jest. Wierze, że czuwał nade
mną i nad Zojką. Kiedy trafiłam do kliniki w Warszawie był 7 lipca 2016 roku.
Tego dnia rozpoczęło się leczenie, którego efektem była ciąża i narodziny
Zojki. 7 lipca 2016 roku miał się narodzić On – mój mały Staś.
Takie sytuacje zmieniają
postrzeganie świata, życia, współistnienie w rodzinie i w społeczeństwie. Nigdy
w to nie wierzyłam, ale moje życie po 30 naprawdę się zmieniło. Na 30 urodziny
dostałam dwie kreski, które okazały się ciążą biochemiczną. Potem w ciągu kilku
miesięcy 3 poronienia. Wielki ból, wiele łez, ale też wiele przemyśleń i zmian
w życiu. Wielka nienawiść do całego świata i wszystkich wokół. A potem w ciepły
majowy dzień Bóg zsyła Ci znajomą. I jakaś wewnętrzna siła popycha Cię do tego,
aby powiedzieć jej o czymś o czym nie wie nikt poza mężem– że 2 tygodnie
wcześniej poroniłaś 3 ciąże. A potem wydarzenia toczą się już bardzo szybko. Bo
owa znajoma umawia Cię z ginekologiem, który w końcu zleca konkretne badania. I
te badania, w końcu wyjaśniają wszystko. I już wiesz, że to nie Twoja wina, nie
wina tarczycy, ani karmienia, ani innych cudów nad Niegocinem. Ale mutacja genu
i procesów zachodzących w organizmie z tym związanych. Mutacja, która dotyczy ok.
50% Polek. Mutacja, która jest wielce powszechna, ale nikt w Giżycku Cię o nią
nie pyta, ani nie zleca badań, choć w każdej z 3 ciąż w obrazie USG widoczne
były krwiaki. A wystarczy zrobić wymaz z policzka lub pobrać krew. Mutacja,
która powoduje, że przyjmuje się inne suplementy, bo te zwykłe są dla Ciebie
toksyczne i utrudniają utrzymanie ciąży. Mutacja, która wymaga także diety. I
tu Bóg znów nade mną czuwał zsyłając mi cukrzyce ciążową, która tę dietę
wymusiła dodatkowo wprowadziła do mojej diety napar z pokrzywy. Mutacja, która
zwiększa u dziecka ryzyko wystąpienia zespołu Downa i autyzmu oraz wad cewy
nerwowej – szczególnie przy suplementacji nieodpowiednią formą kwasu foliowego.
Bo przy mutacji MTHFR syntetyczny kwas foliowy, czyli ten który wszystkie
kobiety ciężarne przyjmują nie wchłania się, a co gorsze jest dla mnie
toksyczny. Dziś już wiem to wszystko i o wiele więcej. Wiem, że do kolejnej
ciąży będę musiała się w szczególny sposób przygotowywać i zrobić wiele badań.
Prześlij komentarz