wtorek, 26 czerwca 2018

21 czerwca 2017 roku o 20:45 na świecie pojawiła się ona - moja mała włochata kuleczka - Zojeczka. 3400 gram mojego szczęścia. 54 cm do kochania.  Ona - moja odzyskana radość. Moje życie.

Dziś 9,4 kg szczęścia i radości. Właściwie to nie mam pojęcia kiedy ten rok minął. Wydaje mi się jakbym ją rodziła miesiąc temu. Pamiętam ten dzień doskonale. To jest jeden z tych, których się nie zapomina. Pamiętam każdą minutę tego dnia. Pamiętam w co byłam ubrana. Jak się czułam, co się działo. To był rok wyjątkowy. Zupełnie inny niż jakikolwiek inny rok. To był rok szaleństwa, wzlotów i upadków, wielkiej miłości, ale też wielkich łez. Lekko nie było i nie jest. I pewnie nie będzie, ale najważniejsze, że jest Ona. Moja druga Królewna. Tak bardzo chciana, tak bardzo wyczekana. Moja Zoja - moje Życie.

Kiedy ma się ciążę podwyższonego ryzyka, a do tego po przejściach to każdy dzień jest jak tydzień, a każdy tydzień jak rok. Przez te 9 miesięcy bałam się codziennie od dnia, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście. Nie jednym oczywiście i nie ostatnim. Ja te testy robiłam przez dobre dwa tygodnie co drugi dzień, za każdym razem trzęsąc się, że tej drugiej kreski już nie będzie. Na szczęście była, na szczęście mała kruszyna rosła. Bardzo długo nosiłam szerokie ubrania żeby ukryć ciąże jak najdłużej się da. Do 12 tygodnia nikt poza nami nie wiedział, że jestem w ciąży. Cholernie się bałam, ze znów będę musiała wszystko odwoływać, tłumaczyć, wyjaśniać. Zresztą bardzo długo do mnie nie docierało, że jestem w ciąży. Przecież widziałam rosnący brzuch, ale moja głowa wciąż gdzieś błądziła. Ciało i serce były w ciąży, ale mózg wątpił, wciąż podsycał nieufność i zwątpienie. Każda wizyta w Warszawie, każde USG to był koszmar. Wilgotne ręce, drżące nogi. I ten czas od momentu kiedy na moim brzuchu lądowała sonda do słów ginekolog: wszystko jest ok. To były jakieś lata świetlne. I ta euforia przez 15-30 minut kiedy oglądałam ją na monitorze, że ma rączki, że 10 paluszków, że głowa, że serce zdrowe, że takie jak ma być, że sobie ssie palca, że ziewa, że je. Ja to wszystko widziałam, endorfiny mi szalały, a potem wychodziłam z gabinetu i po 15 minutach strach wracał, z każdym tygodniem i miesiącem coraz większy.  Przez 9 miesięcy kilkanaście razy przeżywałam ten koszmar. A z czasem doszły inne strachy: że za mało się rusza, że za dużo, że nie o tych godzinach co trzeba, że brzuch mam za mały, wiec pewnie i Ona za mała. Od 8 tygodnia byłam na diecie cukrzycowej, więc nawet nie mogłam batonika zjeść żeby ją pobudzić i sprawdzić czy żyje.

W końcu po cudownym porodzie, na który Karol prawie nie zdążył pojawia się mój cud, moje marzenie, które staje się rzeczywistością. Tule moją drugą córę w ramionach. Ja wiem, że to jest cudowny moment dla każdej z nas. Ale kto nie przeżył poronienia, kto nie miał zagrożonej ciąży nie zrozumie, co czuje w takiej chwili matka po przejściach. To, jak bardzo rozpręża się ciało , jak dusza bierze oddech wraz z pierwszym oddechem dziecka. I ten momencie kiedy dziecko wydaje z siebie pierwszy krzyk. To jest stan nie do opisania. Dziś - po roku od narodzin Zojki wciąż mam ciarki.

Ale z drugiej strony po 9 miesiącach strachu, 8 miesiącach cukrzycy ciążkowej, setkach godzin wyczekiwania, bo skracała się szyjka, odliczaniu tygodni: do 6, 8,12, 20, 24, 30, 34 to muszę przyznać, że to było piękne 9 miesięcy. Zaczęło się urlopem w Sopocie, a  co miesięczny wyjazd do Warszawy był dla nas jak święto. Korzystaliśmy z wielkomiejskiego życia i ostatnich chwil wygodnego życia w trójkę. Odkryliśmy w Warszawie cudne wegańskie burgery. Przespacerowaliśmy Łazienki, parki, Zoo, centra handlowe. I po prostu byliśmy razem. Odpoczywaliśmy, cieszyliśmy się sobą. Nieświadomi tego, co nas czeka...



Ten ostatni rok mogłabym streścić w dwóch słowach: laktacja i noszenie na rękach. W życiu bym nie pomyślała, że cycki tak zmienią moje życie. Ten rok to historia pisana przez cieknące piersi, piersi lejące strugi mleka. Hiper, super mega laktacja. Mówi się, że ciężko jest kiedy kobieta musi walczyć o mleko, o każdą kroplę. Na pewno tak jest, w to nie wątpię. Ale nadmiar mleka też jest przekleństwem. To był rok, w którym moje piersi orzekły: będę życiodajną siła dla Twojego dziecka, ale Twoje życie zniszczę. Było tak źle, że myślałam, że dam rade karmić max 3 miesiące, a karmimy się do dzisiaj! Ten cudowny nadmiar wywrócił nasze życie do góry nogami. Do tego mega przedłużająca się zółtaczka, zatkany kanalik łzowy, wielka ciemieniucha, wielka wysypka, łzs na całej twarzy, wielka zmiana na policzku, z którą przez długi czas nie mogliśmy sobie poradzić i problemy z rozszerzaniem diety. Już nic nie jest takie jak było. Nic nie jest łatwe, normalne. Brak rutyny, zasad i jakiejkolwiek regularności. Trudny rok za nami. Rok bardzo wielu, bardzo trudnych momentów. Rok histerii niewiadomego pochodzenia, rok noszenia na rękach, rok dni, godzin i tygodni jak w letargu. Rok nieprzespanych nocy i dni. Rok fochów i foszków. Rok pod hasłem: nie nawidzę wózka, fotelika, chusty, nosidła, ani nikogo w ogóle. Chce do mamy na ręce! I to już natychmiast.

           

Ale mimo wszystko to był piękny rok. To był rok, w którym widziałam, jak nowe zrodzone z mojego ciała życie się rozwija i staje się charakternym małym, cudownym człowiekiem. Rok pełen spontaniczności, uśmiechów, nowych doświadczeń dla nas wszystkich. Rok, kiedy wróciłam do noszenia w chuście - choć Zojka raczej nie współpracowała ze mną w tej kwestii:) Rok wielkiej siostrzanej miłości przeplatanej równie wielką niemiłością z "zostaw to moje" w tle. Rok zdobywania kolejnych kamieni milowych. Rok pierwszych kroczków i słów. Pierwsze mama, tata, Lili, dziadek. Rok, kiedy ukształtowałam się na nowo, jako matka, żona, kobieta....


c.d.n.





Prześlij komentarz