DOM: ONA ONO ON!

niedziela, 8 listopada 2015
W piątek wróciłam z Lilianką z wygnania. 5 dni spędziłam w Pucku. Pogoda nas nie rozpieszczała, ale udało się codziennie spacerować 2 razy. Udało się załatwić wszystkie zaplanowane sprawy. Ale wiecie co? Chciałam już wracać. Bo jak byśmy bardzo nie kochali swoich rodziców, swoje miejsce urodzenia, swoje wsie, miasteczka czy wielkie aglomeracje to w pewnym momencie naszego życia lądujemy gdzieś. Czasem blisko, czasem daleko rodzinnych stron. Czasem w miejsca, które pokochamy od pierwszego spojrzenia, czasem (tak jak zdarzyło się to w moim przypadku) trafiamy w miejsce, które nie jest tym wymarzonym. Nigdy tego nie ukrywałam - nie lubię Giżycka. Za jego smutek, za jego brak ambicji do bycia fajnym miastek. A mimo wszystko musiałam  stworzyć tu dom. Miks Jego, Jej, Ich. Wypełniony przez Lilcie i przedmioty wspólnie wybierane, wspólnie kupowane. I to nowe, wspólne miejsce w Giżycku stało się moim domem, miejscem, do którego tęsknię, do którego chce się wracać.
 
A jak było w Pucku?
Bardzo udanie. Spotkałam się z Babcią, a Lilka ze swoją prababcią. Bardzo jej się spodobała ta wizyta, bo babcia ma 4 koty, które Lil mogła nakarmić, a potem bezkarnie gonić. Bardzo chciałabym móc kupić jej kota, bo widzę, że mogłoby być to dla niej dobre zajęcie i niezły towarzysz życia. U babci byliśmy około 30 minut i nie zauważyłam żadnej reakcji pomimo, że Lilcia głaskała koty. Codziennie spacerowałyśmy dwa razy. Lilcia głaskała i wycierała z wody sztuczne krowy. No i nie obyło się bez spaceru z osprzętem Minnie:) 
 




 
 
Oczywiście nie obyło się bez kupowania jajek niespodzianek i otwierania ich w każdym miejscu w mieście. Lilianka jaja otwiera z precyzją sapera. dokładnie wie, z którego jaja jak ściąga się papierek, jak rozłamać czekoladę i jak dostać się do zabawki. Na tym kończy się fun, bo zabawka w ogóle ją nie interesuje. No chyba, że w środku są trzy pierścionki. 
 


 
 
Piątkowe przedpołudnie spędziłyśmy na lepieniu pierogów. Rzadko zdarza się żeby Lilcia zajmowała się jedną rzeczą dłużej niż 3 minuty, a pomoc przy pierogach zajęła ją na ponad 20 minut. Wycinanie kółek i układanie farszu szło jej naprawdę dobrze. Przy sklejaniu poniosła ją fantazja:)) Zresztą sami zobaczcie.
 
 
 
 
 
 
Najważniejsze jednak z całego wyjazdu jest to, że skóra Lilki bardzo się poprawiła. Jest naprawdę nieźle pomimo rosnących dwóch dolnych kłów. Od czasu do czasu zdarza się nam zaczerwienienie pod kolanami lub w zgięciu łokci, ale jakoś sobie z tym radzimy. W dzień właściwie się nie drapie. Niestety nie przekłada się to na noce, które w 5/7 dni są tragiczne. Zobaczymy jak będzie kiedy wyjdą zęby. Najważniejsze, że wszystko idzie w dobrą stronę. 26 listopada mamy wizytę w szpitalu w Ameryce i mam nadzieję, ze oni wymyślą coś, co jeszcze bardziej poprawi komfort życia naszej Panienki. Mam też nadzieję, że nie będziemy musieli tak zostać dłużej niż 1 dzień.
 
A po powrocie do domu na Liliankę czekała cudowna niespodzianka od taty. Kartonowy stragan był strzałem w 10! Luśka przez dwa dni nie chciała z niego w ogóle wychodzić. To ostatnio jej ulubiona zabawa. Sprzedaje wszystko, wszystkim, a najlepsze jest to, że jest przy tym naprawdę profesjonalna.
A teraz jest też właścicielką sklepiku na dworcu kolejowym:)) 
 





 
 
W podziękowaniu Lilka namalowała dla taty obrazek.
 
 




 
 

Prześlij komentarz